piątek, 29 kwietnia 2022

Ekstremalnie

Nie, nie skakałem z samolotu w kajaku,  nie nurkowałem na rowerze w morzu Azowskim, ani nie spacerowałem po Marsie... aczkolwiek przyznam że ochotę mam. 

Idea EDK czyli Ekstremalnych Dróg Krzyżowych nie jest nowa, pamiętam jak startowała, pamiętam jak ruszały na nią małe grupki ludzi. To było już naprawdę dawno, dawno temu. Dziś to ruch prawie masowy, każdego roku powstają setki jeśli nie tysiące dróg. Już nie potrzeba przewodników, każdy ma aplikacje i może wędrować sam. Tak jest nawet fajnie, to dobry pomysł by wędrować samemu, to sprzyja myśleniu, rozważaniom, w grupie zawsze ktoś coś powie, coś rozproszy. Z drugiej strony jest w takim samotnym wędrowaniu, w takim odrzuceniu próśb by przyłączyć się do grupy, wiele egoizmu, pychy. Ktoś chce być bliżej Boga, dobrze, ale inni też chcą, a boją się, czują się słabi, nie ufają swoim siłom, czy wtedy odmawiając im wspólnej drogi jest się bliżej Boga czy wręcz idzie się w odwrotnym kierunku?

Ja lubię wędrować samemu, nie straszą mnie ani lasy, ani ciemności, bo czego tu się bać? Niech inni boją się mnie, a nie ja ich. Lubię, nieraz do pracy na noc idę piechotą jest ciemno, fajnie jest, ulice praktycznie puste, zwłaszcza jak się idzie opłotkami. Można pogadać z psami odważnymi za siatkami ogrodzeń, można pobawić się w ducha i przemykać niezauważenie. Można naprawdę dużo - ciemność sprzyja swobodzie. Można wreszcie zatopić się w myślach i pozwolić im by swobodnie w rytmie kroków przemierzały swoje kilometry między synapsami...

Ale jeśli ktoś chce bym szedł z nim na drogę krzyżową, to jest to zaproszenie od samego Jezusa. Wielki zaszczyt o odpowiedzialność. Dał mi Bóg siły, wytrzymałość na szlaku, odporność na chłód i wilgoć, to przecież po coś mi to dał. Pora spłacić dług.

Na EDK ruszamy w Mielcu, z kościoła pod wezwaniem Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Modlitwa, rozprowadzenie, wcześniej rozdanie fantów, opasek i książeczek/przewodników duchowych z rozważaniami. Ruszamy, przez pewien czas jeszcze jest gwarno, prawie tłoczno, potem kolumna dzieli się na grupki, wkrótce zapada cisza.

Czasem ktoś coś powie, czasem słychać warkot samochodu... cisza.

Deszcz pada... ale nie cały czas, czasami zamiast deszczu pada śnieg, wiatr też nie ustaje - trudno. "nasze peleryny są pewne" - pamiętacie ten hicior Sztywnego Pala Azji sprzed lat... trzech dziesiątek?

Idziemy. W wyznaczonych, koło kapliczek, czasem na przystankach miejscach przystajemy - ktoś wyjmuje telefon i czyta stację. Czasem ktoś urywa się za potrzebą na boczek, czasem ktoś powie kilka słów. Ale tak to cisza. Punktualnie na przełamaniu dób gaszą światła.

Wysuwam się na czoło, trzeba kontrolować trasę, zdarzają się pomyłki, ale jeśli idę kilkadziesiąt metrów przed grupą, to zdążę to zauważyć nim inni dotrą do rozwidlenia, Choć dwa razy i tak idziemy równolegle do trasy a nie dokładnie nią, na szczęście mapy wujka Cześka (czyli serwis mapy.cz) jest naprawdę solidny i mogę nawigować bez obaw o całkowite zejście z trasy.

Jakiś szalony mostek, błociaro i droga typu "wujo Józek tendy po pijaku do pola jeżdżo, żeby go policjanty nie złapali" Ale tam jest jedna ze stacji, trzeba to przebrnąć.

Gdzieś tak w połowie drogi, spotykamy tych którzy czekają na podwózkę, siedzą skuleni pod wiatą przystankową. Robimy tam popas. Miejsca za wiele nie ma, aby nie zajmować miejsca innym, pewnie bardziej potrzebującym wymiguję się chęcią zapalenia. Po kilku minutach po tamtych podjeżdża samochód. Wtedy i ja się mogę pod dachem schować. Wiele to nie daje, ale od wiatru jako tako osłania, zresztą to już druga połowa nocy, o tej porze zawsze wiatry cichną, robi się chłodniej ale mniej pizga. Deszcz i śnieg na przemian. Chyba nie mogą się porozumieć i uzgodnić miedzy sobą które ma padać, w sumie i tak dobrze że nie padają razem.

Powoli świta, czołówki jeszcze się przydają ale już coraz mniej, oczy zaczynają wyłapywać kontury krajobrazu, droga staje się przewidywalna na kilkadziesiąt metrów w przód. Nie jest źle.

Świt to już okolice Dębicy. Pola ukryte w kępkach samosiejek kapliczki. Kałuże zamarznięte, jedne pozwalają przejść inne pękają z trzaskiem, buty przemokły mi już dawno, więc i tak nie robi to na mnie większego wrażenia, mam dwie pary skarpet, w tym rewelacyjne od Aneczki, trekkingowe, nawet totalnie mokre trzymają ciepło i nie robią pęcherzy na stopach!

Już widać wieże kościołów, całe drzewa, wkrótce pojawiają się domy. Zaczynamy spotykać innych ekstremalsów, idących gdzie indziej, albo zgoła z innych miast. Już jest jasno. Zawierucha ustaje, jedyną jej pamiątką są leżące gdzieniegdzie płaty mokrego śniegu.

Po przejściu "starej czwórki" - czyli drogi między Dębica a Ropczycami, zostaje nam już niewiele do przejścia, to ostatnie kilometry, lecz... droga zaczyna się wspinać, znów wchodzimy w lasy, znów trzeba pilnować ścieżek i walczyć z błotem. To miejscowość, przysiółek Góry - nazwa zrozumiała to pierwsze wzniesienie w okolicy.  Ale za to ten przebieg trasy pozwala mi odnaleźć miejsca o których nie miałem wcześniej pojęcia, choćby krzyże i mogiły (symboliczne?) na wzgórzu Szemberek. Oficjalnie to miejsce nie figuruje w spisie cmentarzy wojennych. Jednakże jak możemy przeczytać  w zapiskach księdza Władysława Szołdrskiego: "Natomiast niemało żołnierzy w dniach 11-12 maja w zawadzkiej parafii głowy położyło. Zginęło 150 Austriaków i kilkudziesięciu Rosyan. Później większą część zwłok przeniesiono do grobów wojskowych w Dębicy. W mogile na pograniczu Sepnicy i Laskowej spoczywa 40., na Szembergu zaś przy drodze do Laskowej 7 austryackich żołnierzy, nie licząc kilku mogił w lasach od strony Sepnicy". (Jest to dokładnie zgodne z szacunkami liczby poległych i liczby pochowanych na oficjalnych cmentarzach administrowanych przez Kriegsgraber Abtailung - tych pierwszych jest znacznie więcej)

Między drzewami prześwitują nam kontury zawadzkiego sanktuarium, kierujemy się na nie, idę za drogą, ale to nie tak. Ci którzy wyznaczali ten szlak, nie chcieli takich ułatwień, trzeba było odbić w lasy, musimy się cofnąć - na szczęście tylko podgrupa czołowa. Więcej osób, po prostu zostało nieco z tyłu. znów znikamy w zaroślach, śmiejemy się do siebie że to "na dobicie" wytyczyli - faktycznie, jest trudno, stromo, błotniście i szlak zasieczony poprzewracanymi drzewami, trzeba obchodzić, co wcale  nie jest takie oczywiste. Ale i tu dajemy radę. Kilka kroków i już jesteśmy na bitej dojazdówce polnej - pełen luksus.  mostek, parking i świątynia... idziemy tam, robimy sobie zdjęcia - niestety kościół zamknięty - trochę  niefajnie. Nie nasza sprawa, a sumienia tamtejszych kapłanów. Sesja foto się jednak należy.

Wracamy, dwie dziewczyny przyjechały i zostawiły tu swoje samochody, teraz mamy czym odjechać, przynajmniej część z nas, ale nikogo na pastwę losu nie zostawiamy, po prostu zadzwonili wcześniej po podwózkę i głupio by było gdyby się rozminęli po drodze. Tyle że jedna z racji na zmęczenie nie jest w stanie prowadzić, siadam za kierownicą i wracamy do Mielca.

W Mielcu ostatnie kilkaset metrów, krokiem "zombiaków" z teledysku Jacksona, kąpiel i wyro... śpimy do południa.

Jak widać droga zasadniczo prosta ;)

Kościół Matki Bożej Nieustającej Pomocy

 

ostatnie poprawki przed wyruszeniem na szlak


Ciut pizga, ale co tam...

Góra śmierci pod Dębicą - ciut się poprzestawiały te zdjęcia.


Przedświt - ale to nie jest nasze miejsce docelowe




Wzgórze Szemberek między Lubziną a Zawadą


Nasza grupa - cała nikt nie odpadł!




to zostawiłem na koniec.









wtorek, 26 kwietnia 2022

W marcu jak na Gorcu

No co... przysłowia powinny ewoluować. No wiecie na zasadzie evolve or die, kto nie maszeruje ten ginie a co ma wisieć nie utonie. W zasadzie nawet powinienem napisać "w morcu jak na Gorcu" - ale wiecie bojem siem że mi jakiś profesorek czy inny purysta słomę z butów wyciągać zacznie i pal sześć z tym że naśmieci, ale w stopy zacznę marznąc.

A jak jest w marcu na Gorcu? A tego to nie wiedziałem, i postanowiliśmy się przekonać - no bo czemu niby unikać takiej nauki? W ogóle nauka to potrzebna rzecz! Znacie to przysłowie... ucz się dziecię ucz... nauka to potęgi klucz, a jak już będziesz miał wszystkie klucze to zostaniesz woźnym! A Sokrates rzekał był przy byle okazji (całkiem jak ja w szkole) - "Οἶδα οὐδὲν εἰδώς" co się po ludzku czyta (Oîda oudén eidṓs)... w sumie nawet w transliteracji po ludzku to nie brzmi, zatem musimy spolszczyć i nadać tejże sentencji formę przysłowiową - czyli: "człek się całe życie uczy a umiera głupi"... i tego się trzymajmy. Niech nam przykro nie będzie.

Z drugiej strony empiria jak artyleria królową tyle że nauk a nie pola walki. Zatem wystarczy empirycznie stwierdzić jak na Gorcu jest w marcu - no czy to takie trudne? 


Wcale nie trudne, najtrudniejsze jest skrzyknąć ekipę na jeden dzień, potem już z górki, znaczy pod górkę, bo Gorc to górka. czyli z górki bo pod górkę, a potem z górki, bo jak się weszło to zejść trzeba i... no taka kołomyja życiowa, jak Maanam śpiewał "z dołu do góry, z góry na dół"...

Bartosz przywozi mi Aneczkę i jeszcze jedną koleżankę Aneczki z Mielca a reszta jakoś się organizuje na miejscu i ruszamy. Ludziów w sam raz, żeby T5 na pusto nie gonić.

Na punkt startu wybieram Szczawę, choć trasy kreśliłem i z Ochotnicy i z Mszany, po prostu ten punkt startu zapewni że wrócimy jeszcze w miarę za światła dziennego, ale na tyle wytuptani by opłacało się jechać.


Jak wydać fajny kopczyk nam się był wykreślił.

Wpierw foty podesłane przez towarzyszy niedoli.

Piotr cyka, Ele się Uśmiecha, Basia się chowa za Elą, Ja stoję ja zawsze z miną Komorowskiego udającego że jest inteligentem, Aneczka promienieje, marek chyba chciał coś powiedzieć, Stach ja zawsze ma wyje..ne, a Bartosz zamyka grupę.

Lubię być z Nią

Popas na Nowej Polanie


Hala Świnkówka

Gorc - jak jest każdy widzi





Na wieży

A teraz moje:

Kościół pod wezwanie Najświętszego Serca Pana Jezusa w Szczawie.
stąd startujemy.



przejazd robią, nad Głębieńcem - potok taki, no  nie był bym sobą jak bym nie wlazł...

Na Gorcu jak w morcu, słuńce świci, śnig lyży, wiotr wieje... no tak to się zwykle dzieje

Aneczka nawet nie wie, że mam to zdjęcie - nieuczesana i nie gotowa, ale dla mnie właśnie w takich momentach wygląda najpiękniej

Za nami widok na dalsze góry, ale niestety kontrast świetlny  jest taki że prymitywne aparaty w komórka nie wyłapać w stanie tego wyłapać.

Gorc już widać, jak na wyciągnięcie łapki


I to jest też element przysłowia w marcu jak na Gorcu

A potem odjęło mki kolor - znaczy ja coś macnąłem na ekranie i nim się zorientowałem wszystkie zdjęcia na Gorcu Kamienickim mam czarno białe... 

Nad czym nie ubolewam wcale

Skrzynka z pieczątką na wieży

I widoki z tejże, znaczy z wieży nie ze skrzynki





Korbianie i goście pod wieżą




Młynne

Knapy to już czy jeszcze Motawy?

A lepiężnik sobie kwitnie

Wnętrze kapliczki domkowej przy drodze do Szczawy

I stary kościół pod wezwaniem takim samym jak ten na zdjęciu pierwszym czyli NSPJ


A potem powrót.
W tym samym dniu miałem odebrać z dworca Ukrainkę z dzieckiem, którym ofiarowałem schronienie u siebie (Boże ale mi Ania o tą kobietę głowę suszy...) więc tniemy do Tarnowa, a że Bartosz nie pijący (bo i tak musi do Mielca jeszcze jechać z Aneczką i Basią) więc sobie spokojnie piwka zażywam, w czasie gdy On T5 prowadzi. No nic - towarzystwo głodne, wpadamy do jakiegoś zajazdu, ale tam weselisko i rezerwacje - w ostateczności dobijamy po prostu do Tarnowa i lądujemy w Grande Forno - gdzie pizza jest naprawdę świetna. Zostawiamy większość ludzi, dalej jadę ja, Marek którego mamy odwieźć do domu i Bartosz który prowadzi. Wpadam na dworzec jak furiat, bo już kilkanaście minut po czasie. No są  - dwie osoby babcia z wnuczką... Pakuję je szybko do samochodu - są ewidentnie przerażone. No ale jak im wytłumaczyć że tam pizza stygnie? Gdzieś dzwonią, płaczą - potwierdzam że ja to ja i że to ze mną były umówione -  uspokajają się dopiero jak widzą klucz w drzwiach i że mogą się zamknąć - rano już będzie lepiej. Lecz ja z Bartoszem jeszcze na kolację... w miłym, zacnym górskim towarzystwie - vi wiecie co.... trzy DUŻE pizze weszły jak woda w piach. 


Smacznego...
Do następnego razu