środa, 25 listopada 2020

Z Anią w terenie kolBUSZUJEMY

Ci którzy czytają uważnie (jakiś 1%) moje posty i komentarze, zapewne wiedzą że skanseny nie są moją wielką miłością, w zasadzie to wcale ich nie lubię... Owszem doceniam rolę edukacyjną, faktycznie mają w sobie ogromny potencjał plenerów fotograficznych i malarskich... no ale ja ich nie lubię. "No Sorry" (tylko bez polityki poproszę - zatem spuśćmy zasłonę miłosierdzia na panią Elżbietę i powiedzmy że to cytat z pewnej piosenkarki o uroczym pseudonimie Sanah). 

No to teraz sobie pomyślcie, jak bardzo musi działać na mnie Ania skoro bez wahania, z entuzjazmem przystaję na jej pomysł, żeby sobie wycieczkę rowerową do skansenu w Kolbuszowej urządzić?! Całkiem jak nie ja. 

Ostatnio nie było mapki - a wiem jak wściekle za nimi tęsknicie ;) - więc dziś w formie rekompensaty, aż trzy:

Tam
 
Ne miejscu
 
Powrót.
A co się będę ograniczał. Zauważyłem też że po zmianie skryptu (Gógiel robi na złość czy to już prawo parkinsona w praktyce?) mapki które dawniej były dobrze widoczne na ekranach smartfonów, stają się co nieco zbyt rozwleczone - dlatego wstawiam je w mniejszym rozmiarze. Oczywiście czekam na wasze opinie na temat tej modyfikacji 
 
 
Zastanawiam się jak Ania to robi?! Czy ma tak rozwinięty hipokamp, czy może korzysta po kryjomu z jakieś nawigacji? Bo wiecie w górkach jest prosto, bo jest krzywo! Każdo góro inno, panocku, na te góre się włazi tak, na inkszo jeszcza inaczy, a na owamto góre to całkiem onacznie włazić trza, no nie idzie sie pobłonkać. A tu jednak lasy! A las widziany stąd tam - wygląda dokładnie tak samo jak widziany  stamtąd tu!
 
No zresztą sami widzicie

Ale docieramy. Sprawnie szybko i bez kłopotów - a tego znaczka to się tu nie spodziewałem - choć w sumie to niby czemu nie? 

Budynek główny skansenu - polecam - mają pieczątki!!! Inna sprawa że sobie pieczętariusza nie zabrałem! Ba, następnym razem, jak byłem tu z klasą Miłosza to też nie wziąłem - skończyło się na tym że musiałem sobie stempelek przybić na karteluszku i teraz biedak czeka na wklejenie. 

Jesteśmy sami, więc możemy sobie pozwiedzać zgodnie z naszymi własnymi upodobaniami. Zazwyczaj to dobrze, choć muszę przyznać że czasami trafia się naprawdę świetny przewodnik, od którego można się jeszcze wiele nauczyć.


Młyn wodny, w zasadzie samo koło nasiębierne. 

wnętrze


I całość

A to już wystawa fotografii, ale w budynku gospody wiejskiej - nie wiem jak Wy ale ja bym tam chciał poczuć zapach piwa.
Znaczy - czy to na pewno gospoda? na moje oko tak - ale mogę się mylić. 

Kościół - bardzo ciekawy obiekt. Dziś jeszcze zamknięty, ale będę tu za miesiąc i wtedy coś ciekawego na ten temat przeczytacie. 

Sielsko się taka szkoła jawi... prawda? 








Widzita to żelziwo? Bedzie kto wiedzioł co uono robiło? *
 













Myślta sobie co chceta, ale się we mnie jakiś atawizm donkiszocki na ten widok odezwał.
 
I to już koniec skanseningu. I tak spędziliśmy tu spory szmat czasu. Nie powiem warto było! Mam niezłe rozeznanie w starociach pogórzańskich, w końcu na pogórzańskiej wsi spędzałem każde wakacje i nie tylko wakacje, ale tu ciut inaczej. To kraina Lasowiaków - inny ten lud od Pogórców, oj inny! Niby ludzie takie same, a różne! To i rzeczy które robili, niby takie jak u nos, ale nie całkim, to samo a inksze. Ot jak to różnie na świecie bywa - dziś godzina jazdy samochodem, onegdaj wielodniowa wyprawa...

Ale nie koniec naszej przygody! My jedziemy jeszcze do miasta - na kawę i tak w ogóle... 

"Jeśli nie chcesz mojej zguby..." - w rzeczywistości to gadzina oberwała srogo bo na Aneczkę zęby ostrzyła i dlatego taki pokorny. Myślał że jak krokodylomorfy i inkszy pseudozuchów pomiot przetrwały wymieranie triasowe, to i ze mną sobie poradzi? Niedoczekanie! "Chłop żywemu nie przepuści" (I znowu bez politycznych skojarzeń proszę! to cytat za Grześkowiakiem)  ;)

Duch Sanu nad Nilem... czy to nie piękne?
 
Piknie - piknie - ino wracać trza! No trza Panie i nie da rady inaczy!
Oczywiście - jak widzicie na mapce trasa jest ciut inna - było by marnotrawstwem życia wracać tą samą, gdy można jeszcze to i owo zobaczyć.
 
A w lesie wypijamy sobie z Aneczką owego ducha aby nabrać... ducha ;) Dobry ciągle jeszcze zimny! Nie na darmo wiozłem go owiniętego w koc polarowy razem z zamrożonymi wkładami do lodówki turystycznej ;) 

I kolejne miejsca których historię warto poznawać

A na koniec... no cóż każda przygoda ma swój koniec... ale jak widzicie - droga kusi i prowadzi... gdzieś, nie wiem co przyniesie ale na pewno warto zobaczyć co jest za horyzontem. 

* to dzwon strażacki, dawał inny dźwięk niż dzwony kościelne, więc druhowie nie mylili się czy to ich wzywają, czy na mszę dzwonią.

Ps. Następny post znów o Korbie!
 

wtorek, 24 listopada 2020

Nie jeździmy na bani czyli - Korba na Korbani

Poranek był bolesny, nie żeby jakoś od razu myśli samobójcze, ale jednak bolesny. Ja w sumie wypiłem niewiele (stosunkowo) więc miałem prowadzić. Nie powiem nie napawało mnie to entuzjazmem, no ale trudno. Jeszcze wieczorem uzgodniliśmy, że Korba trzyma się razem i rezygnujemy z drugiego dnia rowerowych wyrypów, gdyż trzeba by zostawić Stacha samego. Przy kawie i śniadaniu rozważamy za to co dalej - wracać nie ma sensu, jechać nie ma na czym, pozostaje sobie pochodzić. Pochodzić po "Niskim" to w sumie fajny pomysł, lecz... po Bieszczadach fajniejszy!  

Pomysłów oczywiście milion i to milion pomnożony przez cztery. No nic, na razie to trzeba w ogóle w te Biesy dojechać. Pakujemy nasze manatki, montujemy sprzęt na bagażniki stachowego "karawanu", siadam za kierownicą i jedziemy. Jedziemy ledwie kilkaset metrów dalej, pod inny z domków, w którym zakwaterowano Kasię. Kasia nie jest z Korby, ale Kasia przyjechała z nami i z nami wróci. 

Jadę więc, a pisałem Wam że "karawan" ma automatyczną skrzynię biegów? - no więc jadę, dojeżdżam pod dom Kasi. Wysprzęglam... Całujemy ze Staszkiem przednią szybą, Ela i Marek z tyłu całują zagłówki... No tak, w automatach nie ma sprzęgła!!!! Ale jest hamulec, a noga przyzwyczajona do deptania czegoś, coś deptać musi... Qufa!!! I ja mam tym jechać?!!! W Biesy a potem z powrotem?! 

I Wtedy Ela podsuwa mi szatański pomysł - Kasia jest sportsmenką, nie piła praktycznie nic, do tego dużo jeździ i... "Jezu, jak się cieszę"!!! Zachodzi pytanie jak Ją przekonać, ale... nie muszę przekonywać. Tak poprowadzi. Dobra, wspaniałą Kasia!!! Jak ja lubię takie laski!

I wiecie co wtedy zrobiłem? - no jak myślicie, kto uważnie czytał poprzedni post, powinien się domyślić. Odpowiedź jak zwykle na końcu postu.* 

 

Kasia za kierownicą, Stachu obok Niej, Ela Marek i ja z tyłu. "I Pięknie jest...
Kiedy mija, tak jak wszystko..." Piwo się skończyło ;(

A tu cały czas trzeba dywagować - co w tych Biesach będziemy robili! Do naszych milionów pomysłów, dodajemy kolejny milion od Kasi - coś trzeba wybrać. Staje na tym że idziemy na Korbań, raz że nazwa jakaś taka swojsko brzmiąca, dwa że tam jeszcze nikt z nas nie był, trzy że w sumie trasa nie jest mordercza i nasze wymęczone ciała są w stanie jej sprostać. 

Kasia po raz kolejny udowadnia swoją wartość, bez żenady i kompleksów załatwia z właścicielką domu, parkowanie na prywatnej posesji, za domem.  Dla nas to szczególnie ważne z racji na rowery, które pozostawione gdzieś przy drodze lub na publicznym parkingu, najpewniej by nie zniknęły bo bagażniki Stacha mają zamknięcia na kluczyk, ale mogły by z nich poznikać co poniektóre cenne elementy oprzyrządowania, albo musielibyśmy poświęcić duuuuużo czasu na ich odkręcanie i zabezpieczanie. 
A dzięki Kasi nie musimy! Fajnie prawda?!  

Skoro jednak nie musimy, to od razu ruszamy na szlak.  

I wiecie co? Dziś nie będzie mapki! No nie będzie, nie ma jej na Traseo. A to znaczy tylko jedno, nie zapisała się! Tragedia prawda? - No w sumie to nie tragedia, ale akurat tego szkoda, bo wracaliśmy całkiem poza szlakiem - przez pola, łąki i nieużytki - więc warto było mieć taki zapis, żeby kiedyś... nie popełnić tego samego błędu ;)
W sumie nic się złego nie stało, ale jakoś tak głupio komuś po podwórku biegać.

No ale nic - ruszamy na szlak. Nie jest trudno, w zasadzie jest nawet łatwo, ba jest wręcz całkiem niebieszczadzko. Idziemy asfaltem, a potem wygodną szutrówką, pod samym szczytem zaś nadal jest to szeroka piękna butostrada, prowadząca przez las, a czasami po półkach skalnych. Dobre oznakowanie, zresztą i tak nie sposób się zgubić, bo ścieżka jest tylko jedna. Brak insektów i błota... Brak bieszczadzkości... a z drugiej strony. Przecież tak jest tu chyba wszędzie? Kilka dziesięcioleci temu, bezpowrotnie minął czas gdy Bieszczady i dzikość były synonimami. Teraz gdy do sklepu jedzie się góra 15 minut i to nawet w niedzielę, gdy benzyna jest tam powszechna niczym pokrzywy, gdy prawie wszędzie dotarł asfalt a "bez prądu" są tylko połoniny (i herbatki dla afujstynentów) - Bieszczady to już całkiem inna kraina. I żeby  nie było wątpliwości - wcale nie ronię łez za tamtymi dzikimi Bieszczadami. Ich "dzikość" była sztucznie wywołana, decyzjami politycznymi.

I znowu mi się w dygresje zeszło - co za paskudny charakter - tak samo jest na rowerze , byle ścieżka w bok zachłanniej mnie zainteresuje niż pracowicie wyrysowany w nawigacji szlak którym pierwotnie chciałem jechać.

Dygresja na temat dygresji... obsesja jakaś ;)

Do szczytu docieramy sprawnie, a tam... wieża widokowa i wiatki do odpoczynku i prowizorycznego schronienia. Jest czas i porozglądać się i porobić zdjęcia - Ma Korbań ogromną zaletę - widać stąd praktycznie całe wysokie partie Bieszczad. W ogóle mnóstwo stąd widać.  

Pobylim, popilim, zjedlim co mielim i czas wracać - no było by głupio tą samą drogą, więc robimy pętelkę i tak jak pisałem wyżej... Wchodzimy "babce w ogródek" - tak na serio to jakiś ośrodek/pensjonat - ale mimo wszystko, teren zdecydowanie nie publiczny.

Za to nasze dziewczyny jak zwykle robią furorę i zwracają na siebie uwagę miejscowej fauny płci samczej. Inna sprawa że ta fauna z racji na przesycenie ciała alkoholem jest jeszcze mniej zdatna do użytku niż my.

Potem zajeżdżamy jeszcze na obiad i do sklepu, kupujemy coś do pica na powrót - no sami wiecie upał niemiłosierny i stale w gardle zasycha. Jakieś prezenty i pamiątki i to już w zasadzie tyle.

Ostatnia przygoda to objazd przez Jodłową bo w Brzostku wypadek i cała trasa stoi. A i jeszcze jakaś mordęga z "rockersami" - no wiecie chińskie "choppero" marki "chichiśmichi" o mocy hulajnogi, dużej nadwyżce wagi nad mocą i zdolne do rozwijania zawrotnych prędkości tylko w razie swobodnego spadku w przepaść. Ale ogólnie jazda płynna - Kasia jest wielka i szybko wracamy do domów.

Kolejna przygoda za nami - a Wy sobie pooglądajcie zdjęcia.

Oczywiście skrypt Bloggera wstawił zdjęcia w odwrotnej kolejności - co za dureń go pisał?! Spoko już poprzestawiałem, ale z dużym nerwem!

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 



* Zbiegłem do potoku, tak do tej skrytki z czterema piwami. Wyobrażacie sobie ten entuzjazm, z jakim zostało przyjęte?