niedziela, 23 sierpnia 2020

Rada myśl jechać na Radomyśl

Nie będę ukrywał, że pomysł tego wypadu ani pobudek turystycznych, ani sportowych nie miał, przynajmniej nie jako te pierwszorzędne. Owszem fajnie jest przed pracą gdzieś sobie "uderzyć", fajnie jest sobie pokręcić, coś zobaczyć itp itd. Ale tym razem akurat to zeszło na dalszy plan.
Także rozeznanie tras w kierunku Mielca mimo iż istotne, nie było powodem pierwszorzędnym. To był poryw serca i tyle. Zatem sercem wiedziony, musiałem tam pojechać, po prostu musiałem.

Nie ukrywam, że założenie obejmowało Mielec, ale już zabrakło nań czasu. Pewnie bym się pokusił, gdyby nie świadomość silnego, niskiego wiatru północno zachodniego, o ile w drodze tam przeszkadzał w sposób umiarkowany (baksztag z tendencjami do półwiatru) to już wracając miał bym przez 2/3 drogi silny bajdewind (a na drodze publicznej halsować się nie da!) i dopiero na końcówce (kiedy i tak był bym w dolinie Białej i wiele wiatr by mi nie pomagał) dostał bym silnego kopa w postaci fordewindu...

Ale gdyby nagle warunki wietrzne się zmieniły, to dojechali bym i do Mielca - zresztą jest w planie. 

Inna sprawa że ciut za późno wyjechałem, moje zwierzęta mają tak dziwną tendencję do ujawniania się właśnie w momencie gdy w pośpiechu wychodzę z domu, nagle wtedy chcą jeść, pić i  głaskać się. Po drodze byłem też u Marzeny na krótkiej modlitwie, więc jak sobie podliczyłem trasę, to było by akurat na Mielec starczyło - no trudno, ani ze zwierzaków, ani z modlitwy na grobie Żony nie zamierzam rezygnować.  

Za to droga przednia - choć nie ukrywam - gravel poradził by sobie tam zdecydowanie lepiej niż trekking (a MTB to w ogóle była by męka), cały czas asfaltem, i często po drogach gdzie samochody śmigają ponad setką (sam tam tak jeżdżę, więc do innych żalu mieć nie mogę) inna sprawa że ani razu nie byłem wyprzedzany bliżej niż dwa metry - więc pełen komfort. 


Jak widzicie mimo wszystko trochę kilometrów wpadło. Wpadło też niemało ciekawostek terenowych. ale to pokażę zaraz na zdjęciach. 


Kozłówka - przysiółek taki, opodal inny pod nazwą Kraków. Za to zabudowania świetne, skansen na żywo. Tak - to na pierwszym planie to żuraw i wiele wskazuje na to że nie jest to atrapa. 

Kręcę drogami bocznymi, nieledwie dojazdówkami, ruch minimalny i tak jest aż do Nowej Jastrząbki tam wjeżdżam już na główny trakt Tarnów - Mielec i sytuacja ulega gwałtownej zmianie. Trudno, spodziewałem się tego.

Za to Nowa Jastrząbka wita mnie takim o to kamiennym krzyżem przydrożnym. Nader ciekawa konstrukcja. Zwróćcie uwagę na ogólną formę - jest barokowa. Ale już same przedstawienia figuralne jak gdyby zatrzymały się w czasie i nawet w Średniowieczu nie budziły by sprzeciwu. Formy proste oszczędne, dalekie od barokowej ekspresji, za to robione tak by nic się nie "ukrzyło" (znaczy odłamało).
 
 
Można by zaryzykować tezę że to kwestia mody, ale raczej nie, bo już wtedy przecież zaczynał swoją błyskotliwą karierę neogotyk, wypierając ze sztuki sakralnej barok, zresztą gdzie tu na prowincji ... moda?

Brak innych wytwórców? Być może, lecz przecież z tego okresu można znaleźć także zdecydowanie bardziej misterne wykonania. Surowiec? Zapewne też swoją rolę odegrał - ani piaskowiec ciężkowicki, ani magurski, czyli najpopularniejsze w tym regionie, nie pozwalają na zbyt wyrafinowane formy. Z drugiej strony nie wymuszają też form tak prostych. Cena? na pewno sam ten krzyż kosztował jak na warunki galicyjskiej wioski krocie - więc wydaje się iż przy tej skali inwestycji zwiększenie kosztów o kilka procent nie powinno już mieć znaczenia.
Osobiście stawiam na to że warsztat Musiałów z Tarnowa (bo na ich robotę mi to wygląda - ewentualnie robotę kogoś kto się od nich uczył) celowo, tworzył takie a  nie inne formy by przypaść do gustu swym odbiorcom.

Przede mną aż do Radomyśla droga głównie prosta i szeroka. już bez ciekawostek przydrożnych, albo po prostu nie umiałem ich dostrzec. 

Za to w samym Radomyślu ich nie zabrakło. A zaledwie liznąłem temat i na pewno jeszcze nie jedno jest tam do odkrycia.

ciekawy choć toporny neogotyk, ale za to...

z jaką przeszłością!

Jak na tereny w koło Mielca przystało, na rynku samolot! 
W ogóle, nie jest źle - nawet udaje mi się kupić kartki pocztowe i do siebie wysłać! 

A jak trafiam na całkiem przyzwoitą kebabiarnię - no to już jest pełna radość - nie powiem, ciut mi już głodno się robiło... chłodno wcale choć do domu daleko ;) 

Cmentarz i kaplica. Koniecznie do powtórnego odwiedzenia, bo myślę że niejedną ciekawostkę tam znajdę. 

Wracam drogą na Dąbrowę Tarnowską.  Wprawdzie na Lisią Górę było by szybciej, ale jak przekalkulowałem czas, to po rezygnacji z bardzo ryzykownej jazdy do Mielca, zostało mi go na tyle by do pracy jechać nieco okrężną drogą - z drugiej strony omijam wtedy zatłoczone centrum i mogę jechać po prostu znacznie szybciej, niż bym dał radę przez Tarnów. oczywiście otwieram sobie w ten sposób także tereny do eksploracji, których wcześniej nie znałem. 

Choćby Radgoszcz i nader urokliwy drewniany kościół p.w. Św. Kazimierza - budynek z roku 1860, konsekrowany dwa lata później,

Na pewno nie arcydzieło, na pewno nie na listę UNESCO ale... wart zobaczenia. 
Daje mi też kilka minut na modlitwę.

Pomimo wmordęwindu trasa idzie gładko i szybko. Ani się obejrzałem już byłem w Dąbrowie Tarnowskiej. Zgodnie z przewidywaniami, ruch był niewielki, samochodów ciężarowych praktycznie żaden. Z drugiej strony, droga o słabszej nawierzchni i bardziej meandrująca -  wprawdzie dla roweru, większego znaczenia to nie ma, ale... zawsze jest obawa że któreś auto nie wyrobi na wirażu... a ja będę akurat w niewłaściwym miejscu...

Biblioteka i Informacja turystyczna w Dąbrowie Tarnowskiej

Park Miejski w Dąbrowie Tarnowskiej, zza drzew mało wyraźnie ale prześwieca ciekawa bryła kościoła  Najświętszej Marii Panny Szkaplerznej. Kościół stoi dokładnie na fundamentach zamku Lubomirskich, z którego pozostała jedynie bogata barokowa brama - obiecuję kiedyś przybliżyć temat. 
 
A potem już jazda do Żabna - między Dąbrową a Żabnem jest pewna, niewielka różnica wysokości, na tyle jednak istotna by w kierunku w którym jadę praktycznie móc się w całości powierzyć opiece grawitacji i pokonać go bez wysiłku. Tym razem jednak wiatr jest tak dokuczliwy iż nie ma szans na zjechanie, muszę cisnąć na pedała by w ogóle nie być przezeń zatrzymanym. Do tego zaczyna dość ostro padać.  

Krzyż przydrożny - ciekawa snycerka, warto się przy im chwilę zatrzymać z racji na zawartą symbolikę. Ja jednak kręcę do pracy - mam wprawdzie niemały margines czasu, ale z doświadczenia wiem, jak łatwo go utracić podczas nieopatrznego zatrzymywania się przy każdej ciekawostce. Niestety ta będzie musiała poczekać. Za to pozwalam sobie na wytchnienie. Zresztą od Niedomic mam wiatr już praktycznie tylko w plecy i gdy by nie mokre ciuchy i śliska nawierzchnia mógł bym gnać jak szalony.
W pracy jestem tuż po drugiej.

 

piątek, 21 sierpnia 2020

Rajd Grybowski

Czy trzeba pisać więcej? Ci którzy wiedzą o co chodzi, to wiedzą już wszystko, a całej reszcie i tak nazwa niewiele powie... No ale w końcu po to tego bloga prowadzę, żeby pisać Wam i... sobie na pamiątkę.

Trasa jak to zwykle z grybowską ekipą bywa, przygotowana perfekcyjnie, wielokrotnie objeżdżona i skontrolowana. Ostatni raz na dzień przed przejazdem, żeby niespodzianek nie było. 

W zasadzie to są trzy rasy - mocna, średnia i rodzinna.  Ta mocna jest rzeczywiście mocna, średnia wymaga niezłej kondycji i umiejętności, a  rodzinna to też nie dla mięczaków... nie mniej jednak wszyscy dali radę, czyli po raz kolejny brawa dla organizatorów za świetną robotę - o to wszak chodzi, utyrać się, ale dać radę. 

 Zbiórka w Ptaszkowej, przy ośrodku sportowym Jaworze. Naprawdę fajny obiekt.

Marek robi zdjęcie więc nie ma Go na nim.

 

Ostatnie formalności, my zrobiliśmy to znacznie wcześniej więc teraz w spokoju możemy dokonać ostatnich przeglądów przy rowerach, albo po prostu postać i pogadać, odświeżając lub zawierając znajomości.  

Grybowska Grupa Rowerowa przystępuje do wykonania Gaszyn Challangu do którego my ich nominowaliśmy. Polega to na zrobieniu 10 pompek i wpłaceniu jakieś tam kwoty na jedną z fundacji pomocowych. Trzeba im przyznać że sprawnie to poszło.

A potem ruszamy - wpierw ci którzy mają trasę najbardziej wymagającą, potem my na średniej i jako ostatni rajd rodzinny. Wszystko jest tak pomyślane że koniec końców i tak wszyscy zjadą się mniej więcej w tym samym czasie. 

Początek jest łatwy, tak na rozgrzewkę, wkrótce jednak rozpoczną się podjazdy, przejazdy wąskimi przepustami pod trasą kolejową, lasy, pola... będzie się działo. Nawet nie mam specjalnie kiedy zdjęcia zrobić.

A tereny naprawdę malownicze.

W oczekiwaniu na przejazd pociągu

Skrzyżowanie pod Wojciechową Górą.
Nie wszyscy muszą "drapać" się na nią, ale chyba nikt nie został.

Wojciechowa Góra 555 m.n.p.m.

I niesamowite widoki stamtąd

Potem zjeżdżamy do Grybowa, zjazd jest fajny, nie powiem, ale zawsze wiąże się ze świadomością, iż potem znów trzeba będzie cisnąc pod górę... No cóż takie uroki rajdów górskich, a to wszak już Beskidy.

Kościół p.w. Świętej Katarzyny Aleksandryjskiej

W samym Grybowie króciutki postój na podciągnięcie rozwleczonego składu i zaraz jazda dalej. Jakiś czas nie ma większych podjazdów, za to jest sporo terenu, wąska kładeczka i nieco błota, ot takie peryferie miasta, w sumie bardzo lubię takie tereny. Są ciekawe i nieoczywiste.

Wkrótce jednak znowu zaczynamy podjazdy, mniej lub bardziej strome - ale także coraz bardziej widokowe.





Aż  do góry Wawrzka 515 m.n.p.m - niby nic wielkiego ale wysokość zdobywana praktycznie od poziomu rzeki Białej, czyli podjazd wymagający był. 

A przy okazji Marek na foto się załapał...

Przed nami kawałek zjazdu, ciut drogi po płaskim, lekkie podjazdy ale nic wymagającego tak do Kamiannej. Potem będzie już coraz bardziej stromo, coraz więcej podjazdów.


Kościół p.w Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny

Światowe centrum apiterapii

W chwilę potem wjeżdżamy w lasy, przed nami największy podjazd podczas tej przygody, co prawda droga prowadzi przez przełęcz - ale wiecie jeśli z jednej strony jest Dział 861, z drugiej Kopiec 871, z trzeciej Ubocz 819 - to nisko być nie może...


Bogusza i kościół pod wezwaniem św. Antoniego Padewskiego

Tu gubię resztę peletonu, nie wiem jakimi jadą drogami, terenu nie znam, wybieram opcję bezpieczną czyli jadę głównymi traktami na Ptaszkową a tam szukam wjazdu na Jaworze. Ma to zresztą swoje dobre strony gdyż pozwala mi na rozmowę z innymi którzy też się odłączyli. Tempo przejazdu nie było mordercze, ale było stałe i wymagające, więc na fotografie, czy rozmowy zwyczajnie brakowało czasu.

A oto i owoż Jaworze.
Odrobina wysiłku i jesteśmy na miejscu, prawie wszyscy już tam są. Otrzymujemy michę z bigosem, piwo kawę - jest czas na regenerację,zabawę, poznawanie się z innym. A wszak sporo tu ludzi przyjezdnych, bo i z Gorlic, i z Muszyny, i z Nowego Sącza... My z Tarnowa...

 

A bym zapomniał! Potem była jeszcze loteria! Nic nie wygrałem, ale Marek dostał naprawdę fajną bandanę w barwach Grupy Grybowskiej. 

Jak dla mnie był to pierwszy Rajd Grybowski i wiece co... na ten jesienny już jestem zapisany!


poniedziałek, 10 sierpnia 2020

Małastowanie...

I już widzę te spłonione, spanikowane, lub niezdrowo podniecone oblicza... Ale przeczytajcie tytuł jeszcze raz! Prawda że jest różnica?

Tymczasem małastowanie to tłumaczenie anglosaskojęzycznego terminu "malasting" - w/g Wielkiego Słownika Wolapiku i Slangu (wydawnictwo The Cambridge&Yale Pseudoscience Uniwersity) znaczy: "radosne babranie się w błocie, i przeganianie po chaszczach w rejonie Małastowa i Magury Małastowskiej".

I tak właśnie było!!!


Były podjazdy, zjazdy, błoto, dużo błota, były chaszcze, podrapania, kurz, pot, kąpiele w górskich strumieniach, miejsca tak piękne że zapierały dech, podjazdy tak męczące że dech odbierały i radość po prostu zaje....a!

No ale zobaczcie sami, i wiecie, jak jadę sam, to cykam fotek wiele i na temat, a jak z grupą, to niestety muszę nadążać, więc wiele z miejsc które zasługują na pokazanie, po prostu na zdjęciach nie mam. Z drugiej strony, nie musiałem być zamykającym, więc miałem ciut więcej czasu dla siebie, choć Bogiem a prawdą, ekipa była naprawdę mocna i nawet nie musząc dbać o nikogo innego, musiałem dbać by nadążyć i nie zginąć w dziczy.

No ale nic to, zobaczcie sami: 

Przełęcz Małastowska - zawijasy, podjazdy, ale warto było wjechać z północy... ale, ale... na to przyjdzie czas. Teraz zacznijmy mniej więcej od początku. 

A początek był wtedy gdy zaczęliśmy się zjeżdżać do Małastowa. Ela (niezastąpiona w takich zadaniach), zabukowała nam domek (zaprawdę powiadam Wam - imię jego niech będzie lansowane... przy okazji sprawdzę czy Ela faktycznie czyta moją pisaninę, bo jak czyta to w komentarzu, albo na fejsie wrzuci nazwę ;) )

No więc, zjeżdżamy się, rozpakowujemy, szykujemy, zbieramy, po chwili dociąga grupa Grybowska (Jeju co za ekipa!!!! - zaszczyt być pośród ich znajomych) Jakaś kawka, coś na ząb  i już jesteśmy na trasie... Ale wpierw wspólna fotografia

Ode lewej: Wiesław, Piotr, Anna, Katarzyna, Stach, Ela, Wiesław, Agnieszka, (zapomniałem - wybaczcie/podpowiedzcie) Jakub, Ja, Daniel Paweł. 


I co?
I JEDZIEMY!!!!! 

Czeka nas solidne ciśnięcie pod górę, praktycznie bez szans na rozgrzewkę, rozgrzejemy się po drodze, inna sprawa że pośród nas nie ma ludzi przypadkowych ta ekipa może naprawdę wiele.
Cmentarz Wojenny nr 60. 
Jeden z bardziej znanych, wręcz kultowych cmentarzy z czasów pierwszej wojny. Pewnie by taki nie był, gdyby nie piękna architektoniczna kompozycja Dušana Jurkoviča. Doskonale pasująca do tych terenów. O wielkości twórcy niech świadczy fakt że pierwotnie obiekty cmentarne powstawały na zupełnie odsłoniętych terenach, tam nie było ani jednego drzewa! Teraz mimo że wkoło wyrósł już spory las, nadal miejsce zachowuje swój niepowtarzalny klimat. 

Szczegół z kapliczki.

Był podjazd, jest i zjazd... Piękny długi, bezpieczny, na którym można nacieszyć się prędkością. Aż do samego Gładyszowa tylko jeden przystanek. 

Cmentarz Wojenny nr 55
Oczywiście znów, niezawodny Słowak, zwany poetą drewna, aczkolwiek równie niebanalne dzieła tworzył w kamieniu. 
A nas gna dalej w świat! 


Cerkiew/kościół pod wezwaniem Św. Michała Archanioła 
(to Ten co Diabłu łomot spuszcza) w Smerekowcu.
 
 

Wpadamy do miejscowego sklepiku, coś do picia, krówki z Ukrainy (dobre nie powiem) kilka minut w cieniu i jedziemy dalej. 

Przed nami Regietów.

Ośrodek jeździecki

A teraz ktoś tam stawia dom, podobno będzie piękny, podobno na ziemi ojców... 

Ale to już ostatni na razie kawałek szlaku w miarę przypominający drogę, wkrótce wjedziemy w lasy i zacznie się szalony:
błocking

chaszczing

graniczning

przełęczing

Aż docieramy do przełęczy między Jaworzyną Komańczacką a Beskidkiem i stamtąd wzdłuż rzeczki o nazwie... Rieczka zagłębiamy się w terytorium słowackie. 

 

 baden baden pod wodospaden...

podobno to nawet zdrowe...

A takie malownicze miejsce sobie tam ktoś postawił, jest kapliczka, domeczek mieszkalny, jakieś szalone ozdoby i ogólnie to co lubię, a te rury w nurcie rzeczki Rieczki  to... mała elektrownie wodna! Brawo Słowacy!
 
 
Po opuszczeniu lasów Zjeżamy jeszcze ciut i wypadamy na drogę do Koniecznej - czyli... wracamy do Polski! A po powrocie do Polski co nas czeka? Kwarantanna?
Nie nie w Beskidzie Niskim, tu czeka nas powtórka z rozrywki, czyli:
szutering, błocking, wyryping, chaszczing... z racji zmęczenia do oferty rozrywek nieco na krzywy ryj zostaje też dopisany wywrotking. 
I tak aż do Radocyny... co nie znaczy że tam będzie już tych rozrywek mniej... ale po prostu będzie czas na dłuższy odpoczynek.
Tyle że wcześniej jeszcze koniecznie muszę sobie podjechać na cmentarze, dlatego odłączam się od grupy i samotnie dobijam kilka kilometrów ekstra. 
 
Cmentarz Wojenny nr 43
Zresztą tuż obok dawnego cmentarza wiejskiego.

 Drzwi do nieistniejącej już wsi. 


OSW Radocyna w Czarnem
(OSW, to Ośrodek Szkoleniowo Wypoczynkowy) Dawniej było tu jak by bidniej, ciszej i bardziej tutejszo - teraz prawie warszawka pełną gębą (to nie jest komplement). Ale piwo Łemkowskie - znakomite!!! Papu zresztą też. Ja sobie zamówiłem zupę gulaszową i to było prawdziwe "gulash kanone" - dało powera na resztę trasy. 

 A potem?
Tak zgadliście, znowu w lasy, znowu w błota, w zarośla, w koleiny, w zastoiska, w kałuże, w szutry, kamienie i korzenie... 
Gdzieś po drodze, z marszu "zdobywamy" górę Certeż 702 m. npm. Kamienny Wierch 710... na Baniska ze swoją "śmieszną" wysokoscią 614 m. npm nawet nie zwrócili byśmy uwagi gdyby nie to że oto właśnie wyjeżdżamy z lasu i przed nami ostatni, już asfaltowy odcinek do "domu". 


Pętna - cerkiew pod wezwaniem Św. Paraskiewi. 


A potem, już "nasza" chatka. Kasiula obcina kłaki mi i Markowi, szykujemy grilla, kawusia, piwko, przerzucamy się zdjęciami, planujemy trasę na jutro i... 

Dzwoni do mnie Mikołaj! "Tato musisz przyjechać. Miłosz roztrzaskał się na hulajnodze!"

Rany!. No jak ja przyjadę, już dwa piwa wypiłem, licząc to co po drodze będzie cztery, cała reszta ekipy także - tu na miejscu nikogo nie ma - dzicz to prawie zupełna. Mówię mu że musi ogarnąć sprawę sam - jest pełnoletni, doskonale Go rozumiem, ale po prostu nie ma wyboru! Nie jest opiekunem prawnym ale jest opiekunem faktycznym i po prostu może to zrobić - zrobił to! Był z Miłoszem, załatwił wszystko w szpitalu, ogarnął całą sprawę, spakował, zadbał - jest wielki! 

Ale z planów na jutro nici - wracam. Zaraz rano.

Ps. Skończyło się na złamaniu kości oczodołu - ale już wszystko ok - choć wyglądał nieciekawie... były konsulatcje u okulistów, neurochirurgów i "twarzoszczękowców" ... twarda z Miłosza sztuka - ma to po mnie! Nie dał Dobry Bóg rozumu, ale przynajmniej twardy łeb dał... zawsze to lepsze nić nic ;)