wtorek, 24 listopada 2020

Nie jeździmy na bani czyli - Korba na Korbani

Poranek był bolesny, nie żeby jakoś od razu myśli samobójcze, ale jednak bolesny. Ja w sumie wypiłem niewiele (stosunkowo) więc miałem prowadzić. Nie powiem nie napawało mnie to entuzjazmem, no ale trudno. Jeszcze wieczorem uzgodniliśmy, że Korba trzyma się razem i rezygnujemy z drugiego dnia rowerowych wyrypów, gdyż trzeba by zostawić Stacha samego. Przy kawie i śniadaniu rozważamy za to co dalej - wracać nie ma sensu, jechać nie ma na czym, pozostaje sobie pochodzić. Pochodzić po "Niskim" to w sumie fajny pomysł, lecz... po Bieszczadach fajniejszy!  

Pomysłów oczywiście milion i to milion pomnożony przez cztery. No nic, na razie to trzeba w ogóle w te Biesy dojechać. Pakujemy nasze manatki, montujemy sprzęt na bagażniki stachowego "karawanu", siadam za kierownicą i jedziemy. Jedziemy ledwie kilkaset metrów dalej, pod inny z domków, w którym zakwaterowano Kasię. Kasia nie jest z Korby, ale Kasia przyjechała z nami i z nami wróci. 

Jadę więc, a pisałem Wam że "karawan" ma automatyczną skrzynię biegów? - no więc jadę, dojeżdżam pod dom Kasi. Wysprzęglam... Całujemy ze Staszkiem przednią szybą, Ela i Marek z tyłu całują zagłówki... No tak, w automatach nie ma sprzęgła!!!! Ale jest hamulec, a noga przyzwyczajona do deptania czegoś, coś deptać musi... Qufa!!! I ja mam tym jechać?!!! W Biesy a potem z powrotem?! 

I Wtedy Ela podsuwa mi szatański pomysł - Kasia jest sportsmenką, nie piła praktycznie nic, do tego dużo jeździ i... "Jezu, jak się cieszę"!!! Zachodzi pytanie jak Ją przekonać, ale... nie muszę przekonywać. Tak poprowadzi. Dobra, wspaniałą Kasia!!! Jak ja lubię takie laski!

I wiecie co wtedy zrobiłem? - no jak myślicie, kto uważnie czytał poprzedni post, powinien się domyślić. Odpowiedź jak zwykle na końcu postu.* 

 

Kasia za kierownicą, Stachu obok Niej, Ela Marek i ja z tyłu. "I Pięknie jest...
Kiedy mija, tak jak wszystko..." Piwo się skończyło ;(

A tu cały czas trzeba dywagować - co w tych Biesach będziemy robili! Do naszych milionów pomysłów, dodajemy kolejny milion od Kasi - coś trzeba wybrać. Staje na tym że idziemy na Korbań, raz że nazwa jakaś taka swojsko brzmiąca, dwa że tam jeszcze nikt z nas nie był, trzy że w sumie trasa nie jest mordercza i nasze wymęczone ciała są w stanie jej sprostać. 

Kasia po raz kolejny udowadnia swoją wartość, bez żenady i kompleksów załatwia z właścicielką domu, parkowanie na prywatnej posesji, za domem.  Dla nas to szczególnie ważne z racji na rowery, które pozostawione gdzieś przy drodze lub na publicznym parkingu, najpewniej by nie zniknęły bo bagażniki Stacha mają zamknięcia na kluczyk, ale mogły by z nich poznikać co poniektóre cenne elementy oprzyrządowania, albo musielibyśmy poświęcić duuuuużo czasu na ich odkręcanie i zabezpieczanie. 
A dzięki Kasi nie musimy! Fajnie prawda?!  

Skoro jednak nie musimy, to od razu ruszamy na szlak.  

I wiecie co? Dziś nie będzie mapki! No nie będzie, nie ma jej na Traseo. A to znaczy tylko jedno, nie zapisała się! Tragedia prawda? - No w sumie to nie tragedia, ale akurat tego szkoda, bo wracaliśmy całkiem poza szlakiem - przez pola, łąki i nieużytki - więc warto było mieć taki zapis, żeby kiedyś... nie popełnić tego samego błędu ;)
W sumie nic się złego nie stało, ale jakoś tak głupio komuś po podwórku biegać.

No ale nic - ruszamy na szlak. Nie jest trudno, w zasadzie jest nawet łatwo, ba jest wręcz całkiem niebieszczadzko. Idziemy asfaltem, a potem wygodną szutrówką, pod samym szczytem zaś nadal jest to szeroka piękna butostrada, prowadząca przez las, a czasami po półkach skalnych. Dobre oznakowanie, zresztą i tak nie sposób się zgubić, bo ścieżka jest tylko jedna. Brak insektów i błota... Brak bieszczadzkości... a z drugiej strony. Przecież tak jest tu chyba wszędzie? Kilka dziesięcioleci temu, bezpowrotnie minął czas gdy Bieszczady i dzikość były synonimami. Teraz gdy do sklepu jedzie się góra 15 minut i to nawet w niedzielę, gdy benzyna jest tam powszechna niczym pokrzywy, gdy prawie wszędzie dotarł asfalt a "bez prądu" są tylko połoniny (i herbatki dla afujstynentów) - Bieszczady to już całkiem inna kraina. I żeby  nie było wątpliwości - wcale nie ronię łez za tamtymi dzikimi Bieszczadami. Ich "dzikość" była sztucznie wywołana, decyzjami politycznymi.

I znowu mi się w dygresje zeszło - co za paskudny charakter - tak samo jest na rowerze , byle ścieżka w bok zachłanniej mnie zainteresuje niż pracowicie wyrysowany w nawigacji szlak którym pierwotnie chciałem jechać.

Dygresja na temat dygresji... obsesja jakaś ;)

Do szczytu docieramy sprawnie, a tam... wieża widokowa i wiatki do odpoczynku i prowizorycznego schronienia. Jest czas i porozglądać się i porobić zdjęcia - Ma Korbań ogromną zaletę - widać stąd praktycznie całe wysokie partie Bieszczad. W ogóle mnóstwo stąd widać.  

Pobylim, popilim, zjedlim co mielim i czas wracać - no było by głupio tą samą drogą, więc robimy pętelkę i tak jak pisałem wyżej... Wchodzimy "babce w ogródek" - tak na serio to jakiś ośrodek/pensjonat - ale mimo wszystko, teren zdecydowanie nie publiczny.

Za to nasze dziewczyny jak zwykle robią furorę i zwracają na siebie uwagę miejscowej fauny płci samczej. Inna sprawa że ta fauna z racji na przesycenie ciała alkoholem jest jeszcze mniej zdatna do użytku niż my.

Potem zajeżdżamy jeszcze na obiad i do sklepu, kupujemy coś do pica na powrót - no sami wiecie upał niemiłosierny i stale w gardle zasycha. Jakieś prezenty i pamiątki i to już w zasadzie tyle.

Ostatnia przygoda to objazd przez Jodłową bo w Brzostku wypadek i cała trasa stoi. A i jeszcze jakaś mordęga z "rockersami" - no wiecie chińskie "choppero" marki "chichiśmichi" o mocy hulajnogi, dużej nadwyżce wagi nad mocą i zdolne do rozwijania zawrotnych prędkości tylko w razie swobodnego spadku w przepaść. Ale ogólnie jazda płynna - Kasia jest wielka i szybko wracamy do domów.

Kolejna przygoda za nami - a Wy sobie pooglądajcie zdjęcia.

Oczywiście skrypt Bloggera wstawił zdjęcia w odwrotnej kolejności - co za dureń go pisał?! Spoko już poprzestawiałem, ale z dużym nerwem!

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 



* Zbiegłem do potoku, tak do tej skrytki z czterema piwami. Wyobrażacie sobie ten entuzjazm, z jakim zostało przyjęte?

11 komentarzy:

  1. Fajny pomysł, niezła realizacja a na koniec niespodzianka. Pewnie przyjęta z entuzjazmem, chociaż po całym dniu wędrowania głowa już chyba nie bolała. Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Witaj Macieju.
    Wspaniała wędrówka, fajne zdjecia i opisy.
    Uchowaj Boże. aby jeździć na bani. To niezdrowe.
    I oby nam powietrze nie uchodziło.
    Pozdrawiam.
    Michał

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zawsze uważałem że napis "nie jeżdżę po alkoholu" na butelkach jest głupi. Alkohol jest po to by go pić, a nie po to by po nim jeździć ;)

      Usuń
  3. Witaj, zdjęcia super, a twój opis to chyba najlepszy.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dzięki - ale raczej nie, robione aparatem BlackViev - jest odporny prawie na wszystko, ale foty robi marne... choć nawet pod wodą.

    OdpowiedzUsuń
  5. Bieszczady lubię, te dziksze z tamtej epoki, ze wspomnień, jeszcze bardziej. Podobnie jest z Beskidem Niskim. Mam takie zamierzchłe wspomnienia, które nie przekładają się na zdjęcia w komputerze, bo ich wtedy nie było. Cudo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niski się wiele nie zmienił - ale Biesy bardzo. Dziś to prawie Beskid Sądecki, a nie "najdziksza kraina Polski".

      Usuń
  6. Czytam w odwróconej kolejności, czyli od najnowszego, dlatego zaskoczyło mnie powtórne zjawienie się ducha Sanu. Trzeba jednak przyznać, że flaszki jak z czasów mocno odległych. Żeby mnie powiedzieć ze skansenu. ;)

    OdpowiedzUsuń