sobota, 31 października 2020

JamnAnia, czyli - z Anią po Jamnej biegania

Chcieliście góry, macie góry - może nie rzucają na kolana wysokością, ale za to odbierają oddech urokiem i czarują swoim klimatem. Zapraszam na Jamną, na Pogórze Ciężkowickie.

Przy okazji moja niedoszle belferska dusza cierpiała by męki gdyby się nie wyrwała z kolejną lekcją. Więc i Wam darowane nie będzie. Wiecie skąd nazwy "Pogórza"? Prawda? Ciekawe! bo niby na logikę, powinny być "przedgórza", "przygórza" - ale "pogórza" - tak jak by góry się już skończyły... owszem ma to sens, gdybyśmy uparcie liczyli że Karpaty zaczynają się na południu a tu się kończą. W zasadzie ma to nawet sens, bo faktycznie orogeneza alpejska postępuje od południa i wynika z napierania Afryki na Europę. Ale to było by zbyt proste. Wszak przez lata funkcjonowały sensowne określenia "Podgórze" albo "Podkarpacie" - skąd zatem to "Pogórze"? Wszystko wskazuje na to że ktoś źle odrobił terenowe lekcje geografii i geologii i wpadł na pomysł że te pagóry na północ od Karpat to kiedyś były bardzo wysokie góry, a to co oglądamy to resztki po górach - czyli po-górze*! Przy okazji jakiemuś urzędasowi wpadł do łepetyny pomysł (zgodnie z tą logiką po-mysł, to resztki które zostały po-myśli ;)) że oto mamy już "Podgórze" jako dzielnicę w Krakowie, a Podkarpacie jako region (wtedy jeszcze ie województwo) i że tak będzie "czytelniej". Że bez sensu? Wiem - ale co mogę zrobić, często jest tak że absurdalny pomysł nagle zaczyna być dominującym i już nie ma siły by to zmienić - no i mamy Pogórza... 

Ok - mamy pogórza, na tych pogórzach mamy całą masę świetnych miejsc, pięknych szczytów i wspaniałych krajobrazów. Że nie góry? Jak to nie góry? Góry z definicji, góry jak malowane, tyle że w paśmie pogórzy, ale czy to umniejsza ich górskość? Czy w jakikolwiek sposób wpływa na ich atrakcyjność?

A jeśli jest tam jeszcze miejsce takie jak Jamna...

Więc jedziemy. Dla Ani to pierwszy raz w te tereny (oczywiście wcześniej wszystko tysiąc razy przeglądnęła w Internecie...i zrób tu takiej niespodziankę!) Ale pooglądać górki to nie to samo co połazić po górkach. Więc i tak jakiś element suspensu będzie. 


Parkujemy w Jastrzębiej pod kościołem św. Bartłomieja, a potem już na nogach zdobywamy wysokość. Kawałek szosą przy której leży wioska, skręcamy między zabudowania (chwila niepokoju, bo zawsze tam mam problem ze znalezieniem wejścia na szlak), maleńkim mostkiem i już pomiędzy polami, po łąkach, dochodzimy do ściany lasu. Trwają prace (gdzie nie trwają?), ale jeden z ZULowcow** kieruje nas na właściwą ścieżkę i po chwili wracamy na szlak. 


Idzie się świetnie, raźno, ba nawet wydaje mi się że znacznie krócej niż szedłem tędy ostatni raz. Może to kwestia pory roku, ja szedłem zimą, może fakt że teraz Ania jest przy mnie?! 


Sam nie wiem kiedy docieramy do Wieprzka i urządzamy sobie małą fotosesję. 


A potem gna nas dalej, dochodzimy do Siekierczyny i schodzimy w kierunku Bukowca. 

 

Mamy do zwiedzenia Kościół Niepokalanego Serca NMP. To dawna cerkiew grekokatolicka z 1805roku, w czasie wojny uszkodzona, ale odremontowana i po tym jak w ramach akcji Wisła wysiedlono z terenów Beskidu Niskiego Ukraińców i Łemków przeniesiona w 1949 roku tu do Bukowca - po przebudowie, (np. w kościele katolickim nie ma potrzeby posiadania babińca, ani cebulastych wież), została konsekrowana w 1955r. 


Lecz Bukowiec to także Wspaniałe wychodnie skalne, tam też idziemy. Na takim solidnym zwanym "galerią", urządzamy sobie chwilkę posiadówki, jakieś paluszki, coś do picia, ot po prostu zwykłe bycie, (które nawiasem pisząc poznałem i zacząłem praktykować dopiero przy Ani) ;)



Znaczy ciut sensu w tych "pogórzach" jest, faktycznie materiał który je buduje to resztki po zerodowanych górach, zniesionych przez rzeki na dno oceanu Tetydy, tam zlepione pod dużym ciśnieniem (spokojnie, nie ogromnym, ogromne ciśnienie to miał mój wujek po trzech piwach, to pod dnem oceanu jest zwyczajnie duże). 


 

 

 

 I znów w drodze, i znów idziemy, i znów mogę zamęczać Anię swoimi opowieściami czy to o Batalionach Chłopskich, czy o przydrożnych figurach. Ba nawet udaje nam się zbłądzić! Znaczy mi, bo Ania terenu nie zna, ja owszem... na szczęście szybko łapię błąd i wracamy na właściwy szlak. Sprawnie docieramy pod szczyt wzgórza, po drodze płosząc żaby w kałużach. Tam czeka na nas kolejna porcja tym razem tragicznych wojennych pamiątek. Ale też Bacówka i Schronisko Dobrych Myśli. Zostajemy u Adama. Tu, a jakże by inaczej, zamawiamy sobie zestawy standardowe czyli kawa, szarlotka i kwas chlebowy i znów mamy czas posiedzieć, porozmawiać, pobyć. Dobry czas. Zachodzimy jeszcze pod Bacówkę, to już nie to samo, bez Adama, albo kogokolwiek innego który by tu klimat ludzi szlaku umiał wprowadzić, to już komercja. Jedynie ściany jeszcze pamiętają Moskałę i ducha który przyświecał ich budowie. 

 

 

Ale za to jest wieża widokowa. A przy okazji jak wdrapujemy się na jej szczyt, to zahaczam jedną z plakietek na plecaku i odrywam tę z Bieszczadzkiego Parku Narodowego, duża przykrość (już nadrobiona - mam kolejną), chwilę szukamy, ale bez przesady żebym miał marnować czas na takie duperele. 



Następnym punktem akcji jest oczywiście Sanktuarium Matki Bożej Niezawodnej Nadziei. Wpierw modlitwa, potem zwiedzanie. Do modlitwy warto by uklęknąć, problem w tym że kilkanaście dni wcześniej miałem solidne łubudu na rowerze (przy szybkości 30 km/h z hakiem, wyrypałem na betonową kostkę) i teraz prawe kolano stanowczo odmawia uczestnictwa w takiej "zabawie". Cóż czynić? Przyklękam na moment, ale potem wstaję, nie da się, za bardzo boli. 


Idziemy też do Dominikanów zobaczyć Dom Błogosławionego Czesława i resztę zabudowań, odwiedzamy grób Ojca Andrzeja Hołowatego i kapliczkę maryjną zwaną "Matką Bożą Narciarską" z racji na przymocowane do drzwi narty Ojca Andrzeja.

A potem wiecie co się dzieje?
Ale zaczną od początku, obiecałem Ani że to będzie taki solidny rajd, co najmniej 30 km. No tak mi to szacunkowo wychodziło, choć dzisiejszej trasy w całości jeszcze nigdy nie robiłem, a jedynie jej odcinki, więc pozlepiałem sobie to w głowie i wyszło że tyle wyjdzie... a nie wychodziło! Ba, ja nawet nie wiedziałem że nie wychodzi, bo jakoś tak nie chciało mi się na Traseo zerkać. I właśnie w tym momencie, w tej chwili jakże krytycznej, w tym momencie przełomowym... całkiem się pogubiłem! SERIO. Jakimś szalonym splotem myślowym skojarzyłem że ten zimowy śnieg ujeżdżony po którym szedłem to... asfalt. Zatem idziemy za asfaltem! Raźnie i bez mała ze śpiewem na ustach, a mi się oczy coraz to okrąglejsze robią - bo okolicy nie kojarzę - znaczy kojarzę, ale nie tę okolicę z nie tą drogą którą chciałem iść! 


W pewnym momencie nie wytrzymuję i zerkam na Traseo - no jasne idziemy na Rosulca, zresztą wkrótce potwierdzają to szlakowskazy. Ale poruta... No trudno, zawracać nie ma sensu, dobrze wiem, że tędy też dojdziemy, tyle że na około i raczej nie uda mi się Ani pokazać Uroczyska z jego leśniczówką i zbiornikami po.poż (wielce malownicze), ani stoku narciarskiego. No nic - to będzie tzw. następnym razem. Ania reaguje... entuzjazmem! No tak ma kolejny szczyt. wprawdzie nie wchodzimy na sam wierzchołek, ale to jest góra w typie Słonej, czyli na samym szczycie NIC nie ma - kompletnie nic, nawet sterty kamyków. Za to idąc szlakiem mamy malownicze wąwozy i urokliwe wykroty. Wkrótce wychodzimy na otwartą przestrzeń i wtedy mamy piękny widokowo szlak, otwarty na dolinę Jastrzębiej i przeciw stok Policht. Chce się iść. Praktycznie aż do samego dołu, aż do zabudowań a nawet już pomiędzy nimi stale można cieszyć oczy krajobrazem. Tam jest po prostu pięknie!

I wiecie co... tak sobie z Anią rozmawiamy już idąc pomiędzy domami, gdybym nie pomylił dróg, to nie udało by mi się dotrzymać obietnicy! Czyli że czuwa nade mną jakiś dobry duch górski który w porę zainterweniuje by wszystko dobrze się skończyło, a nogi miały dość szlaku by się zmęczyć. 





* - w 1947 roku ukazała się praca prof. Mieczysława Klimaszewskiego, opublikowana przez "Czasopismo Geograficzne" ("Jej wysokość Brzanka" str. 22 - 24)

** Zakład Usług Leśnych - ZULowiec - pracownik takiego zakładu.

sobota, 24 października 2020

Faun z wizytą u Bakchusa, czyli - jak Korba winnice promowała

 Ogłoszenia parafialne:

1 - Nie, to nie koniec wodniackich przygód, ale wiecie skóra praczek na powiekach, doceńcie jak o Was dbam.
2 - skąd Faun - już to pisałem, ale powtórzę - Pan, czyli Faun to grecki bożek (znaczy Faun to jednak italski Pana odpowiednik), któren nie dość że pijaczyną był, to jeszcze erotomanem i mimo wrodzonej szpetoty z zapałem uganiał się za driadami, muzami i zwykłymi kobietami, słowem wszystkim co dało się uznać za "płeć przeciwną" a na drzewa nie uciekało. Ponieważ tenże Faun, swego czasu czynem bohaterskim się wsławił, tyłek Jowiszowi ratując, to szef wszystkich boskich szefów, na niebie Go jako konstelację koziorożca umieścił - z racji na pokrewieństwo dusz i zachowań, oraz datę urodzenia, czuję z Panem wielką bliskość. Czyli już wiecie skąd Faun! 


3 - Panuje dość dziwne przekonanie że na południe od Tarnowa, to już z racji na górzystość terenu, żadnej turystyki rowerowej się nie uprawia, a jedynie jakieś ekstremalne wyzwania podejmuje. Owszem podjazdów nie brakuje, ale też nie jest to teren dla rowerzystów niedostępny. Wystarczy tylko usiąść przy mapach i popatrzyć na układ poziomic! wybierając podjazdy długie ale stosunkowo łagodne,nawet kompletnie początkujący rowerzysta spokojnie sobie poradzi, zwłaszcza jeśli ma ciut, ciut kondycji. Nam czyli Tarnowskiej Korbie pół roku zjechało na propagowaniu właśnie tego poglądu że Pogórze jest dla rowerzystów. Z jakim skutkiem? Średnim, ale kilka osób kompletnie z zewnątrz zaczynało z nami jeździć, i świetnie sobie radziło. Może w przyszłym roku będzie lepiej? Oby, oby tylko nie pojawił się jakiś zabójczy szczep grypy żołądkowej i "jazda w pampersie" przestała by być slangowym zwrotem ;)

To już wiecie trzy rzeczy które wiedzieć Wam wypada - pora na czwartą:


4 - Zadanie realizujemy na zlecenie Centrum Produktu Lokalnego w Rzuchowej. Nic z tego finansowo nie mamy, ale za to mamy świetną zabawę i dużą dozę satysfakcji. Czyli warto. Impreza nazywa się Wianki w Dąbrówce i jesteśmy tam traktowani dokładnie tak samo jak inni uczestnicy, żadnych przywilejów, tyle tylko że mamy zaszczyt pozowania z piknikami, lampkami wina i innymi utensyliami charakterystycznymi dla sielanki na łonie... 


Jedziemy jak zwykle szlakiem Dworzec PKP - Przemysłowa - Rudy-Młyny - Tarnowiec - Nowodworze - Radlna - Świebodzin - Kłokowa - Rzuchowa - Szczepanowice - Lubinka - Dąbrówka Szczepanowska. Z przerwą na Lubince w MORze przy remizie OSP. Potem kto chce to wieża widokowa - a kto nie chce to ostry zjazd do Dąbrówki, zresztą ci którzy wspięli się na wieżę także muszą zjechać.


Na miejscu, jako że w covidiotycznych czasach żyjemy czeka nas wypełnianie jakiś papierów, których i tak nikt  nie weryfikuje, ale za to są druhowie z miejscowej OSP, w sumie to i tak pic na wodę, bo żaden zastęp strażacki ani nawet tysiąc stronicowy formularz nie jest w stanie zatrzymać przenoszenia się wirusa. Ale stosowne osoby mają dupochron... 


 Impreza przygotowana jest dobrze - sporo ludzi, ale miejsca jeszcze więcej, zabawy dla dzieci, stoiska z poczęstunkiem dla dorosłych, konkursy, muzyka, suweniry, mapy. Mamy oczywiście swoją sesję zdjęciową, a potem już tylko luzik. Przyjeżdżają Bikersi i dwie zaprzyjaźnione szajki rowerowe mogą sobie urządzać wspólne pogaduchy. Naprawdę jest fajnie. 



 

 

 

W sumie to zostajemy do wieczora,  odjeżdżamy już razem z zachodzącym słońcem, Bikersi jeszcze zostają, zostają także ci którzy przyjechali samochodem, nas czeka jeszcze ciut kilometrów do domów i prawdę powiedziawszy za bardzo zaczynają nas rozochacać serwowane próbki win... na razie jest jeszcze ok, ale jak zostaniemy dłużej to Bakchus nas ugości i na dobre wsiąkniemy. Serce mówi zostań, rozum ostrzega - jedź póki jeszcze możesz. No cóż, tym razem słuchamy rozumów a nie serc. 

 





 

To co, w następnym poście wracamy nad wodę, czy idziemy w góry czy może jedziemy gdzieś rowerem? Wybór zostawiam Wam







środa, 21 października 2020

KOszMARnY rejs, czyli - Miłosza po Dwudniakach spławiam.

Dwudniaki - nazwa pochodzi od ilości dni pańszczyzny jakie byli zobowiązani odrabiać chłopi. Straszna rzecz pańszczyzna... ale ja bym się chętnie z takim chłopem zamienił. Policzcie sobie. TYLKO dwa dni pracy, i to pracy JEDNEJ osoby z gospodarstwa, a dziś trzy i pół dnia i to wszystkich mających jakiekolwiek dochody! Oczywiście pańszczyzna była wybitnie niefajnym systemem w porównaniu z dobrami... kościelnymi, bo tam obowiązywała dziesięcina! Czaicie to?! Dziesięć procent podatku!!! I już wiecie na czym polega tzw. postęp społeczno ekonomiczny...

No ale wróćmy do Dwudniaków - Onegdaj pańszczyźniana wieś, położona na gruntach cokolwiek podłych, bo w pobliżu jest też miejscowość trzydniaki (i tak znacznie niższy wymiar daniny niż obecnie), jak łatwo się domyślić tam grunty były urodzajniejsze. - A mnie znowu na dygresje nabrało... klątwa jakaś, albo karma?

Więc tak - wracam z pracy, lato, dzień długi, głupio tak siedzieć na tyłku. Korba milczy, Bikersi także - no jest pewna pustka. Ale jest też CHMS Beskidnick i jest Miłosz, Mikołaja gdzieś poniosło. Bywa. Na szczęście z Miłoszem nie ma przepychanek - jedziesz popływać? Jadę! Szybko i po męsku. Tak lubię.

Zarzucam kajak do bagażnika i jedziemy - fajnie - ale przecież zamknęli most w Ostrowie - ciekawe że żaden urzędas nie został zamknięty za decyzje które się przyczyniły do tego zamknięcia?! A to znaczy że sporo nadkładam drogi i na miejscu jesteśmy już późnym popołudniem. Niby nic się nie dzieje ale... OBUDZIŁY SIĘ KOMARY!!!

Samice przeklęte, tną, atakują, wku...ją!!! No nawet się nie da uczciwie kajaka poskładać, w konsekwencji mamy siodełka założone w drugą stronę (da się pływać, ale stale się popuszczają z zapięć) i rezygnuję ze stateczników. Stateczniki to już nie konieczność, bo jak się płynie we dwóch to kajak ma zdecydowanie mniejszą ochotę do dryfu. W każdym razie, zapieprzam przy dymaniu jak jeszcze nigdy - byle tylko wypłynąć. Bo wbrew powszechnemu mniemaniu - komary nie latają nad wodą! Tak, wiem że dla wielu osób to novum, bo nigdy na kajaku nie nocowali, ale tak to wygląda. Zresztą postawcie się w sytuacji komara - nad wodą nie ma NIC z czego można by się krwi napić, a jest za to dużo... wody! A w wodzie można łatwo zginąć, czy to z racji utonięcia, czy zjedzenia przez ryby. Matula Ewolucja swoje zrobiła i te komary które nad wodą latały już dawno swoje geny wykasowały z puli komarzego DNA!

Więc byle szybciej, byle od brzegu, byle dalej od tych choler! W końcu odbijamy! 



No cóż, nie ma się co oszukiwać - Dwudniaki, to nie jest morze ani nawet solidne jezioro - kilkanaście minut wystarcza by opłynąć je w jedną i w drugą stroną, jeszcze ciut manewrów, żeby nauczyć Miłosza jak się przybija do pomostu i w zasadzie można by wracać - trochę zmęczenia jest, trochę ręce bolą, ale w sumie wracać się jeszcze nie chce - sam się zastanawiam czy to taka tęsknota za wodą, czy taka niechęć do tych krwiopijczych gadzin?
 


 

Kiedyś jednak przybić trzeba! Więc tak - rozpęd na ile się da... A swoją drogą dacie wiarę że pośród kadry profesorskiej naszych dołujących w rankingach uczelni można znaleźć ludzi którzy powątpiewają w to że roślinność wodna może skutecznie hamować ruch pojazdów pływających? Wiecie taki rodzaj płaskoziemców... i z impetem na brzeg. Miłosz wyskakuje pierwszy i biegiem do samochodu, potem ja i wyciągam kajak. Nawet nie próbuję go składać, tylko spuszczam powietrze i łubudu do bagażnika. Miłosz składa wiosła i w ciągu 20 sekund odjeżdżamy. Tym razem wściekłe komarzyce dopadły nas tylko w minimalnym stopniu.

Czy było warto? - no jasne że tak! Każda przygoda warta jest przeżycia, bąble posmarowało się fenistilem, kajak wysuszyło słońce następnego dnia, a chwile z Synem bezcenne! 





niedziela, 18 października 2020

Centrum Produktu Lokalnego, czyli - zaczyna się coś dużego

W trosce o Was na chwilę przestanę pisać o przygodach wodniackich, w końcu jeszcze jeden dwa "mokre" posty i na powiekach pojawiła by się Wam "skóra praczki" ;). Nie będzie też o Aneczce, tak wiem post bez Niej, to post zmarnowany, ale dajmy dziewczynie trochę odpocząć. 

 

 

 Wzgórza nad Pleśną i doliną Białej

Przydrożna figura gdzieś w Zgłobicach


Do Rzuchowej jedziemy całkiem nowym szlakiem, dłuższym, ale dogodnym dla rowerów. Bo musimy mieć opanowane wszystkie możliwe trasy, skoro chcemy organizować przejazdy turystyczne dla innych. A między innymi Centrum Produktu Lokalnego  w Rzuchowej jest jednym z podmiotów dla których chcemy pracować. Pracować, to dużo powiedziane - chcemy robić to co robimy, a przy okazji robić coś dla innych, popularyzować kolarstwo turystyczne i promować nasz region. Można. 

Krzyż pamiątkowy      
Jesteśmy w Dolinie Dunajca -
3 maja 1918 roku każdy metr tej ziemi był miejscem zażartej krwawej walki
    


Wiecie, dopiero będąc niejako w środku jakiegoś projektu, udaje się dostrzec ukryte dla zewnętrznego obserwatora mechanizmy, powody podejmowania takich a nie innych decyzji itp. Dostrzec nie znaczy zaakceptować, mamy ten komfort, że nie musimy robić tego co uważamy za złe, szkodliwe, nieprawidłowe z punktu widzenia interesów rowerzysty/turysty. Nie musimy, nie jesteśmy na etatach. Nawet nie macie pojęcia jakie to fajne! Za to możemy, radzić, sugerować, pouczać. Czy zdajecie sobie sprawę że mało kto z osób "robiących w turystce" ma pojęcie iż dla rowerzystów ważne jest... bezpieczne miejsce do przechowywania rowerów!

Centrum Produktu Lokalnego w Rzuchowej.
swoją drogą - serdecznie tu zapraszam, można kupić naprawdę mega smaczne rzeczy, których nie dostaniecie nigdzie indziej, a i zapoznanie się z tutejszą załogą da Wam wiele satysfakcji

 

No tak, piszę w liczbie mnogiej ale nie piszę o kogo chodzi, My czyli Tarnowska Korba. Było już o Korbie kilka postów, więc nie widzę konieczności przybliżania tematu. Na pewno też jeszcze nie raz będzie. 

Znów Dolina Białej - tyle że z nieco innego miejsca

A o co chodzi tak w ogóle? W ogóle chodzi o to że powstaje projekt "szlaku śliwkowego", który już jest, ale jest to szlak samochodowy, teraz my adaptujemy go na szlak rowerowy. Trzeba ugadać mnóstwo szczegółów, cały szereg działań, kolejność tychże, a nawet to jakie miejsca koniecznie muszą być na szlaku uwzględnione, jakie powinny być, które być mogą ale nie muszą itp. przez jakie gminy ma biec, itd. Reszta już w naszych rękach, nogach i głowach. przyznam szmat pracy - ale satysfakcjonującej. Oby tylko nie poszła na marne. 

My wewnątrz  

Kramik
 

CK mapa księstwa Galicji i Lodomerii


To be continued...







czwartek, 15 października 2020

Syrena nad Dunajcem, czyli - Ania, Kajak i ja

Obiecywałem że będzie mokro? Obiecywałem! A ja zawsze dotrzymuję obietnic. No więc mamy mokro! To w ogóle bardzo mokry rok był, nie mam na myśli wiosennych powodzi ani jesiennych deszczy. To był rok spływów i brania rzek w bród, choć i jazda w deszczu była i rajdy w chmurach, a nawet w mżawce. Działo się!

Jak się zapewne domyślacie, po tym jak z Anią pojeździliśmy po lasach i powędrowali po górach, nadszedł czas próby wody. Zapytacie o próbę ognia? Spokojnie - był i ogień!

Wykorzystuję fakt że jestem powiedzmy... rozpoznawalnym klientem i rezerwuję nam fajny termin spływu, a pod pojęciem "fajny termin" rozumiem sytuację w której możemy sobie pozwolić na dłuższy postój w czasie rejsu i spokojnie zabierzemy się z którąś z następnych grup spływowiczów. A to znaczy że będzie plażing, leżing, fajering i kiełbasing. Nie zabraknie wrażeń.

Jadę po Anię, a potem razem śmigamy już do "Chorwacji". Tak, tak - żebyście słyszeli zdziwienie w glosie koleżanki która akurat do Ani zadzwoniła, gdy dowiedziała się że jedziemy na spływ kajakowy do "Chorwacji"! Dopiero potem dorzuciłem że to taka popularna nazwa kąpieliska w po żwirowych nieckach nieopodal koryta Dunajca. Oczywiście nie mam najmniejszych wątpliwości że Dunajec gdyby tylko zechciał, nie miał by problemów, by przy okazji jakieś powodzi, na powrót tamtędy popłynąć - ale na razie jakoś mu się nie chce.  


Zajeżdżamy, wypełniamy stosowne papiery. No wiecie "ja  Maciej Czernik, świadom na umyśle i zdrów na ciele , oświadczam iż zdaję sobie sprawę że to co robię jest bez sensu i robię to wyłącznie dla własnej radości a firma "Kajaki Dunajcem" umywa ręce jeśli stanie mi się krzywda" - znaczy tekst był z deczka odmienny, ale sens zostaje zachowany ;)

No nic, pokrótce tłumaczę Ani gdzie są jakieś szczególnie wymagające miejsca, a potem wodujemy kajak, pakujemy do niego sprzęt i... siebie, odbijamy... płyniemy. Przygoda która zaczęła się kilka godzin wcześniej - już w chwili w której wstałem i zrobiłem sobie kawę, właśnie wkroczyła, wpłynęła w kulminacyjną fazę. 

Jedno jest pewne, muszę Ani skuteczniej zlustrować przeszłość, wiele wskazuje na to że może mieć epizod w służbach specjalnych, bo na wodzie radzi sobie REWELACYJNIE! Zero stresu, pełna swoboda, lekkość manewrów, ale już jak przyszło wiosłować, to naprawdę silnie i zdecydowanie to robi. 

 

Po pewnym czasie dopływamy do jednej z kamienic, przybijamy, wyciągamy kajak na brzeg i zaczynamy imprezowanie ;) odpalam kuchenkę, gotuję wodę na kawę, razem z Anią zbieramy wysuszone, wyrzucone na brzeg gałęzie i trawy. Z doświadczenia wiem że nie ma szans ich rozpalić od krzesiwa, zbyt są pokryte mułem i przesiąknięte krzemionką. Za to rozpalone nad płomieniem gazowym, płoną równym, stabilnym ogniem. Dorzucamy ciut grubszych gałęzi i czekamy aż muł się wypali, to znaczy ognisko przestanie dymić. To naprawdę dobra metoda. W międzyczasie śmigam z maczetą w wierzbinę przybrzeżną naciąć jakieś sensowne kijki do kiełbasy, a potem już zupełny luzik. Kiełbaski sobie skwierczą, kawka się popija - jesteśmy na "bezludnej wyspie". Jeśli o mnie chodzi, mogło by to trwać, naprawdę długo. 


Po jakimś czasie dopływa do nas inny kajakarz, to samotnik - wybrał się na spływ Dunajcem i Wisłą do Warszawy. kajak ma pneumatyczny - ok, to bardzo dobry sprzęt, ale nie koniecznie na takiej rzece jak Dunajec, gdy jest on dopakowany sprzętem i zwyczajnie ciężki. Do tego widać że chłopak nie ma specjalnego doświadczenia - znaczy teraz już ma, jak mu się akcja udała, ma i to spore, ale wówczas jeszcze nie miał. Na ile mogę staram się mu przybliżyć rzekę, ale od razu mówię że wybrał co najmniej nieodpowiedni odcinek na początek - gdyby zaczął od Tarnowa, a ściślej już za Tarnowem, tam gdzie Biała uchodzi do Dunajca, to 90% jego problemów by znikło - a tak to praktycznie na każdym bystrzu musi wyciągać kajak na brzeg, przenosić klamoty, przenosić kajak i dopiero wtedy płynąć dalej. Mówcie co chcecie ale to cokolwiek upierdliwe. W kajaku z włókna węglowego, mógł by sobie pozwolić na więcej swobody - też nie obyło by się bez problemów, bo z racji na  większe zanurzenie, częściej wieszał by się na łachach ale mimo wszystko.

Kolejnym problemem którego nie miał rozeznanego było... co zrobić z kajakiem gdy idzie się do sklepu?! Szczerze? Nie mam pojęcia! No nie mam - do tego o ile dobrze pamiętam to na tym odcinku najbliższy obiekt który można nazwać mariną znajduje się w... Sandomierzu! To jeden z tych powodów dla których spływy kilkudniowe urządza się w większych grupach!
Chłopak pyta się o najbliższe sklepy, uzbrojony w mapę Googli na smartfonie twierdzi że w Isepie (Isepiu?), owszem potwierdzam, tam jest sklep, ale... i tak dobry kilometr od rzeki. Tak owszem może zostawić kajak "pod opieką" kogoś napotkanego podczas zabawy/odpoczynku nad rzeką, tylko to kwestia zaufania. Bądź co bądź - to co ma, to dobre kilka tysięcy zeta, z tego co widzę.

Hmmm - a jeśli pytania były tylko pretekstem, jeśli tak naprawdę chłopaka zwabiła na brzeg syrena?

 

Jedyne co możemy dla niego zrobić, to poczęstować Go kiełbasą z ogniska. Zostawiamy naszego nieoczekiwanego towarzysza i płyniemy dalej.

Trzeba przyznać że niektóre bystrza są dalece nieprzyjemne, ale to ich urok. Na jednym z nich praktycznie nie sposób nie wpłynąć w fale, Z prawej duży stopień z kamieni, z lewej to samo, my środkiem, w nurcie, ale nurt jest dobre 30 cm, poniżej poziomu wody spiętrzanej na kamieniach! W efekcie dostajemy się w sam środek kipieli - dobrze prowadzonemu kajakowi przewrotka nie grozi - fale jednak załamują się na naszych burtach i w ciągu kilku sekund jesteśmy dokładnie mokrzy - czad. Ale jak to odbierze Ania? Kilka metrów za kipielą odwraca się do mnie z ogromnym uśmiechem, szerokimi jak u dziecka oczami i wyraźnym zadowoleniem na twarzy! Wspaniałą dziewczyna! 


Gdy widzimy wieże kościoła w Wielkiej Wsi dzwonimy do Jurkowa, jak się okazuje, nasz leżing przy ognisku na tyle się przedłużył że powoli zaczęto uznawać nas za... zaginionych ;) Ale skoro żeśmy się odnaleźli, no to ok. W sumie to i tak dobrze że Marynarki Wojennej na poszukiwania nie wysłali ;) 

Na widok pomarańczowej tabliczki z napisem "ISEP" (doceńcie jak pomysłowo wybrnąłem z konieczności odmiany tego toponimu), powoli zaczynamy zbliżać się do zachodniego brzegu Dunajca, tak by prąd wyrzucił nas prosto na kamieniste plażę. Udaje się to praktycznie bezbłędnie, aczkolwiek nurt szoruje po kamorach jak wściekły i trudno jest utrzymać kajak w ryzach. Jednak jakoś wysiadamy i wyciągamy skorupę na brzeg. Przed nami spora chwila oczekiwań, mimo iż nie jesteśmy sami i razem z nami czeka większa grupa osób. Polityka firmy jest jednak taka by nie mieć pustych przewozów. Co rozumiem, aczkolwiek bywa to irytujące.

Reszta już przebiegła standardowo, jedziemy tam, zmieniamy pojazdy, wsiadamy do Skody, jedziemy znów świetne znaną nam trasą (przez te wakacje mostek w Isepiu (Isepie?) - był najczęściej przejeżdżanym przeze mnie obiektem infrastruktury drogowej), a potem odwożę Anię do Mielca i wracam do domu. Zmęczony i szczęśliwy. Jeszcze tylko konserwacja  sprzętu i już czas na odpoczynek. Do następnego razu.



Czyżby to wybrzeże szkieletów było?! ;)