wtorek, 29 września 2020

Na Ryglice

Daleko  nie jest, w zasadzie to bliska okolica... Śmieszne to prawda? Dla jedynych bliska okolica, dla innych spora odległość, jeszcze dla kolejnych niewyobrażalne wręcz wyzwanie. Ale tak jest, często opowiadam tym którzy zaczynają przygodę z Korbą, o tym jak kilka lat temu wróciłem do kolarstwa i dwadzieścia kilometrów było dla mnie powodem do dumy...

Do Ryglic jedziemy ot tak sobie towarzysko, lecz także po to by rozeznać nowy (no nie nowy, ale dotąd nie jeżdżony) trakt, tak by na przyszłość móc nim prowadzić wycieczki. Przyjemne z pożytecznym. Jak zwykle w takich wypadkach zdarza się też bonus. Lec o tym za moment. Wpierw tradycyjnie mapka - jak Wam zacznie to przeszkadzać, to dajcie znać w komentarzach, będę umieszczał ją na końcu.


Startujemy tak jak byśmy prowadzili rzeczywistą grupę gości, czyli spod dworca. Oczywiście nam w niczym nie przeszkadzał by jakikolwiek inny punkt w Tarnowie, ale dworzec jest takim naturalnym miejscem zwłaszcza od czasów gdy jakiś daleki powiew cywilizacji dotarł do PKP i zaczęły one patrzeć mniej wrogim (beton wśród konduktorów niestety wciąż jeszcze występuje) okiem na rowerzystów.

Tak samo jak byśmy prowadzili grupę gości objeżdżamy wszystkie przewidziane punkty. Aczkolwiek daruję sobie już omawianie ich, bo Wam pisałem o tym nie raz, także Korba z którą jechałem też nie raz o tym słyszała. Więc po prostu jedziemy, a Marek dolicza stosowne minuty do czasu który zapisuje  który będzie podawał w opisach organizowanych przez nas wycieczek. 
 
Na "starym szlaku" - czyli drodze w dużej mierze równoległej do trasy Tarnów-Ryglice, nieco dłuższej , lecz omijającej Szynwałd i z minimalnym ruchem samochodowym

kapliczka na rozstajach 


Widok na Świniogórę

A to pasmo Brzanki - jeszcze stosunkowo odległe, ale już czytelne

Pofałdowany krajobraz w kierunku północy.

Dzwonnica kościoła św. Jana Apostoła i Ewangelisty w Zalasowej. 
Tu robimy sobie krótki odpoczynek, pod sklepem, nam potrzebny nie jest, ale dobrze mieć rozeznanie na czas gdy będziemy prowadzili wycieczkę. 

I kolejny widok na pasmo Brzanki

"BAJCYKÓWKA" - czyli urokliwa agroturystyka na trasie - jest w planach na jakiś rowerowy wypad.
 
Kolejna ze stareńkich przydrożnych figur strzegących podróżnych i dodających im otuchy.
poza funkcją sakralną były też informacją o zamożności danego miejsca, oraz często wyznaczały granice dawnych miejscowości. 

Pasmo Brzanki jak na dłoni - to już ostatnie wzniesienie przed Ryglicami
trzeba Markowi oddać, że naprawdę ciekawy trakt wybrał, Atrakcyjny widokowo, nie morderczy ale stawiający pewne wyzwania. 

Korba na miejscu - Super! trafiamy na Dni Ryglic i zawody biegowe o puchar Pogórzy. Jest oczywiście niezawodna Kępa-Sport, (czyli Ela i Leszek) jako organizator całego wydarzenia sportowego. Wkrótce okazuje się że jest też spore grono znajomych biorących udział w rywalizacji. 


 Zatrzymujemy się w restauracji Maestro przy zachodnio - północnej pierzei ryglickiego rynku. Popijając piwko obserwujemy zawodników wbiegających na metę... no taki sport to ja lubię. 

Niestety czas mija bardzo szybko, a ja mam drugą zmianę, więc żegnam się z resztą Korby i kręcę do domu. Oni jadą do Tuchowa i dalej na Tarnów a ja robię "czasówkę", by zdążyć do domu, coś zjeść przepakować plecak i śmigać do pracy. Nie ma lekko. Na szczęście mam więcej zjazdów niż podjazdów, więc pomimo niesprzyjającego wiatru, udaje się pokonać trasę w kilkadziesiąt minut.

Następna przygoda to bardzo łączona, skomplikowana logistycznie akcja - rowery - kajaki - samochód - rowery czyli niezawodni Bikersi w roli piratów. Ale o tm już niedługo.


czwartek, 24 września 2020

O tym jak mnie Ania po górach ścigała

Wiecie co? Ten post będzie inny. Po prostu NIC kompletnie NIC sensownego mi się nie klika na klawiaturze, niby początek jakiś wartki, może nawet humorystyczny a potem, flaki z olejem i słowotok a'la tow. Wiesław.

Dziewczyna mnie zauroczyła do tego stopnia, że po prostu pooglądajcie sobie zdjęcia z wypadu, a ja zacznę pisać o innych przygodach.


Zobacz trasę w Traseo
Wstaję skoro świt i jadę po Anię, dziewczyna jest prosto po nocnym dyżurze, ale na buzi ani śladu zmęczenia. W sumie to sam nie wiem kiedy nam ta droga mija. Wybieram trasę na Grybów żeby po drodze coś jeszcze poopowiadać o Pogórzach.

Stajemy w Rytrze na "dzikim" parkingu, mniej więcej 20 metrów od wejścia na szlak. Szybka zmiana obuwia, rozkręcenie kijków, sprawdzenie zawartości plecaków i ruszamy. 

Pomnik partyzantów

Mała Roztoka Ryterska.
Szybko się z Anią idzie, szybko i sprawnie. Po prawdzie to zaledwie początek drogi, ale już widać że Dziewczyna jest po prostu świetna.


Wkrótce dochodzimy do przystanku na ścieżce przyrodniczej, jest też jednocześnie mały schronik turystyczny. Można usiąść i odpocząć, tylko że my nie wymagamy odpoczynku, po prostu przystajemy coś jemy i zaraz idziemy dalej. Takie pierwsze przytulone zdjęcia, w rzeczywistości jednak trzymamy dystans. 

Rozdroże Zwornik

Taka przygoda. Już ruszaliśmy ze Zwornika w górę w kierunku Przehyby, gdy ujrzeliśmy stado rowerzystów mknące w dół, nawzajem wykorzystaliśmy swoją obecność do zrobienia zdjęć, przy czym pożyczając od Nich ich rowery i kaski, udało nam się wprowadzić nieco zamieszania na naszych grupach rowerowych. 
Z tego miejsca chcę tę ekipę mocno pozdrowić. 
 
Zaczyna się widokowa część wędrówki, zwarta ściana lasu została gdzieś poniżej. Wzniesienia które z poziomu Doliny Popradu jawiły się jako wysokie, teraz oglądamy z góry. 

Rozdroże pod Średnią Przehybą - jak łatwo dostrzec, bliżej nam już znacznie do Doliny Grajcarka, Jaworek i Szczawnicy, niż na powrót do Rytra. 

Kapliczka kurierów beskidzkich

I jej opis - warto przeczytać


Wkrótce docieramy do schroniska na Przehybie - obowiązkowa kawa i piwo na tarasie widokowym. Wszakże jednak widoki rewelacyjne nie są - przejrzystość jest mizerna i Tatr widać że nie widać.

Za to w samym schronisku, Ania przybija sobie pieczątkę na... ramieniu! Niesamowita dziewczyna, nie przyszło by mi to do głowy, ale jest świetną ilustracją tego jaka jest!

Wprowadza obowiązkowy zwyczaj leżingu - szczerze mówiąc nigdy wcześniej nie praktykowałem (swoją drogą jakieś psie czucie kazało i zabrać poręczny turystyczny kocyk...) ale mając takiego anioła obok siebie, nie mam też nic przeciwko. Z radością dostrzegam też zazdrosne spojrzenia co poniektórych mężczyzn którzy nie mają takich partnerek.  

Nie zrobiłem zdjęcia jak szliśmy tam, ale za to mam gdy już ruszyliśmy w kierunku Radziejowej - to w zasadzie dokładnie te same punkty, więc mógł bym zmienić kolejność i nikt by się nie zorientował - ale wiece, blog to rodzaj pamiętnika, po jakimś czasie sięgam do bardzo archiwalnych postów i odświeżam sobie pamięć - w sumie było by głupio samemu siebie oszukiwać. 

Długa przełęcz - wieża na Radziejowej zamknięta... o jakie mi przykrości ;) 

Radziejowa... sam nie wiem jak - no jakoś tak zupełnie niechcący i w zasadzie przez przypadek albo w stanie pomroczności jasnej i covidozy bezobjawowej - przeniknęliśmy przez ogrodzenie...
Nie jest też prawdą jakoby weszliśmy na szczyt wieży, po tym jak Ania zniewoliła wdziękiem dokonujących ostatnich poprawek pracowników ;)
Oficjalnie nas tam na szczycie wieży wcale nie było... i nikt nam niczego nie udowodni ;)


Przełęcz Żłóbki

Niemcowa... Gdzieś po drodze ominąłem szlakowskaz na Rogaczach. A propos wiecie że ten szlak mężczyźni powinni pokonywać właśnie w takim kierunku a nie odwrotnym?  Nie wiecie?! Nawet nie wiecie czemu? No to posłuchajcie bo idąc odwrotnie facet wpierw zdobywa Niemcową a potem i tak wychodzi na Rogacza! Czy to nie oczywiste? 

Tu kiedyś była szkoła... 

Ci którzy znają te tereny wiedzą że to już koniec przygody, schodzimy do Rytra. 

Po drodze jeszcze przygoda z samotną staruszką, jej psami i kotami, a potem uświadamiamy sobie że jest już późno. Odzywa się głód. 
 
Zachodzimy do schroniska i... pupinizm zbitencjusz... jest 2 minuty po dwudziestej, kolacji nie będzie. W pobliżu jest jeszcze Willa Poprad. Wpadamy tam... no cóż, wielki świat, wieczorowe stroje, gajery,  menu kosmiczne, jakaś kuchnia dla ludzi którzy nie są głodni... A my jesteśmy głodni!!! Jakieś pierogi, placek ziemniaczany z gulaszem, zupa jakaś byle treściwa, pizza, kebab... a tu "skowronki marynowane w świetle księżyca" i inne dziwne rzeczy - nie znam jeszcze dobrze Ani, nie wiem czego się spodziewać, ale dziewczyna wyraźnie nie pała entuzjazmem, patrzymy sobie w oczy i... wychodzimy po angielsku. Idziemy do Żabki, kupujemy jakieś energetyki, zmieniamy buty, pakujemy się w samochód a potem... z myślą "zjemy coś po drodze" wracamy do domów. Jak łatwo zgadnąć, po drodze nic do jedzenia się nie trafiło...


Wkrótce robi się ciemno, Ania przysypia mi w aucie. Wiecie, śliczna długonoga blondynka, wdzięcznie wyciągnięta na siedzeniu obok, szum kół na autostradzie, magia prędkości, cicha muzyka sącząca się z radia... kto przeżył ten rozumie, kto nie przeżył ten... zmarnował życie!

Jedziemy do Dębicy, oczywiście mylę zjazdy i zjeżdżamy tym wcześniejszym, na Radomyśl! Ale ubaw! Dwa razy jadę tak jak jechaliśmy wcześniej rowerami! Tyle że samochodem to się nie bardzo tak daje, więc szukamy innej drogi i w efekcie... no cóż efekt jest taki że jesteśmy razem o wiele dłużej niż było to planowane. Ja się nie skarżę, Ania też, najwyraźniej nam to pasuje! To truizm, ale lepiej z taką dziewczyną się dziesięć razy zgubić niż z inną trafić prosto do celu.

wtorek, 8 września 2020

Walka z prądem

Dunajec rwący jest... A niby jaki ma być skoro to górska rzeka? Ale wiecie, Dunajec jest rwący nawet tam gdzie teoretycznie prąd powinien być słaby, czyli na zalewie.

Wiedziałem że tam gdzie chcę płynąć prąd jest mocny, nie wiedziałem tylko że aż tak - ale to inna historia. 

Siłę prądu można poznać po:
A - kolorze wody
B - kształcie brzegu
C - szumie
D - falach
Odpowiedzi poproszę podawać w komentarzach. Dla osób które będą wiedziały postaram się o jakieś upominki. 

No więc wiedziałem że czeka mnie zmaganie z nurtem, nie przypuszczałem tylko że aż takie. Ale wiecie, siła razy zawziętość i dałem radę!!! Choć pierwsze kilkaset metrów to była walka o utrzymanie pozycji, chcąc napić się łyka wody, musiałem wpłynąć na brzeg, apotem po utracie kilku metrów kontynuować mozolną "wspinaczkę" w górę rzeki. W sumie "wspinaczka" to błędne skojarzenie, podczas wspinaczki można się zatrzymać i odsapnąć, podczas wiosłowania pod prąd, takiego komfortu nie ma.


Jak widać na tej mapce z podkładem "open street" niewiele widać - dlatego zmieńcie sobie podkład mapowy na widok satelitarny i od razu ujrzycie że jest tam fajna wyspa, wyspę tę zresztą świetnie widać jadąc szosą Nowy Sącz - Jurków, tak samo jak od strony trasy Tropie - Rożnów. Problem w tym że i z jednej i z drugiej strony widać wyspę a w rzeczywistości... no ale nie będę Wam spojlerował. 

Do Wytrzyszczki docieram samochodem, parkuję, wyjmuję CHMS "Beskidnicka" i dymam żwawo... 100x120x120 (siedzenia nie pompuję, jest ciepło, w zimie to co innego). Są problemy z wodowaniem, kilka dni wcześniej duża woda naniosła mułu do brzegów, a teraz została spuszczona ze zbiornika wyrównawczego (znaczy z Zalewu Czchowskiego) i grzęznę w niefajnie pachnącej mazi po kostki, a potem siłą rzeczy papram nią wnętrze kajaka. Pomimo iż starałem się nogi opłukać przed wejściem na pokład, no ale to wcale nie jest takie proste. W chwilę po odbiciu już czuję na co się porywam - oczywiście jest opcja, kursu na środek zalewu i szukania miejsc gdzie nurt jest słaby, albo zgoła zawraca... Nie korzystam z niej, nie fason. Jakieś śmieszne średnie 14 metrów sześciennych wody na sekundę miało by mnie zniechęcić?

Zatem płynę wzdłuż zakola. naprawdę jest co robić. Staram się wykonywać miarowe, rytmiczne głębokie (czemu się zaczerwieniłaś?) zagarnięcia wody wiosłem, tak aby nie zmarnować żadnego ruchu i za każdym obrotem wioseł zyskiwać kilkanaście centymetrów przestrzeni. Jest ciężko, zaczynam czuć ból mięśni grzbietowych, za chwilę dołączają do nich mięśnie ramion, przybijam do brzegu wysepki i staram się przyssać do mułu. Kilka minut odpoczynku, popijam napój z bidonu i daję natlenić się mięśniom. Doskonale znam to uczucie, gdy z mięśni "spływa" zmęczenie i znów odzyskuję swoją siłę, zna to uczucie chyba każdy sportowiec, teraz można już poszaleć, trzeba tylko dbać by ich znów nie "przepalić". Nie wiem czy Dunajec mi na to pozwoli, ale w końcu po to tu jestem by spróbować...

Ale to ostatni taki zryw, wkrótce Wypływam na nawodną cześć wysepki, tu już nurt łagodnieje, zwalnia, gross wody przepływa teraz z mojej sterburty (prawej strony), fajnie to widać z tej perspektywy... walka wygrana, pora na zabawę.

Krótka chwila wytchnienia. Zdjęcie robiłem przylepiony do mułu na mieliźnie. 
Zamek w Wytrzyszczce czyli Tropsztyn. 

To oczywiście wynik pragmatyzmu, po powstaniu zalewu, nie było sensu by skraweczek ziemi, z reliktami przyziemia zamkowego utrzymywać na siłę przy Tropiach. Jednak historyczna nazwa przetrwała - dziś jest to przyczyną niejednego nieporozumienia, gdy prywatny inwestor wybudował makietę zamku w skali 1:1 i jest ona okresowo udostępniana do zwiedzania. 

Powoli kończy się walka, tu już nurt jest znacznie spokojniejszy

Mielizna - myślę że jeszcze dzień wcześniej mógł bym nad tą łachą mułu przepłynąć bez trudu, dziś nawet tak płaskodenny obiekt jak mój kajak nie ma szans na przepłynięcie. Boję się zassać do podłoża, bo wtedy ani wysiadać, ani nie wiem czy wiosłem dał bym radę się wypchnąć. Zawracam.

Bezludna wyspa? czy na pewno bezludna, bo że wyspa to bez wątpienia.

O a tak zamek Tropsztyn w Wytrzyszczce 

(znajdźcie Francuza który to wypowie bez bólu śledziony)

 prezentuje się od północnego krańca wyspy.

No nic, opływam mieliznę wkoło, na szczęście nie jest to już tak męczące, za to wymaga uwagi bo w dnie tkwi niejedna  gałąź i wolę nie narażać sprzętu na przebicie. 

Panorama ze środka zalewu.

Dno - sam środek jeziora Czchowskiego a ja widzę dno! Za to bokami szoruje aż miło i tam już głębia.

A to już "wspomnienie morza sargassowego" - czyli przybrzeżne zarośnięte płycizny. Głownie jakieś draństwo typu jaskier wodny i moczarka. W sumie da się tam pływać, ale ani lekko ani przyjemnie nie jest.

Koniec zalewu, tam zaczyna się rzeka - to oczywiście wszystko umowne.

Ta góra to Machulec nad Czchowem. A ten biały dach to sanktuarium św. św, Andrzeja i Benedykta w Tropiu. 

Przybijam sobie do pomostu - prowadzi doń wygodna droga od strony Witowic, gruntowa ale wygodna. komuś służy i to raczej często. Trzeba zapamiętać, kiedyś pewnie da się to wykorzystać przy jakimś spływie.

A tak wygląda brzeg w tym miejscu.

I to co przy brzegu.

Wsiadam znów do kajaka i płynę w głąb rzecznego odcinka. Pewnie gdybym miał czas to pokusił bym się o dopłyniecie do Rożnowa, ale czasu zaczyna mi brakować. Nie w jakiś tragiczny sposób, ale jednak na dopłynięcie do Rożnowa go zabraknie.

Jest klimat Amazonki?

No i nawet mosty linowe są ;)

A także pradawna świątynia boga Imigwa. 

Dziś odcięta od lądu rwącym nurtem rzeki...


Są i budynki pochłonięte przez dżunglę...

Jest też silnie operujące słońce, co odczuję dopiero wieczorem i dnia następnego.

A to wygląda na faktorię misjonarzy... śś. pustelników Świerada i Benedykta


Jest tu ukryta na wyspie pośród nurtu wioska tubylców. Z totemu wynika że to plemię Woprua.
Z tą wioską jest w ogóle fajna historia,  bo czy to od strony Wytrzyszczki, czy od strony Tropia, wydaje się że wyspa jest jedna, a tymczasem wyspy są dwie, przedzielone stosunkowo wąskim kanałem. Daje to świetne możliwości założenia wodniackiej bazy, która z żadnej strony nie będzie widoczna. Wiedzą o niej tylko ci którym... woda nie straszna.

A tam w oddali to już zapora w Czchowie. 

Nie płynę tam. Postanawiam wykorzystać przerwę w kursowaniu promu i dobić do rampy, to jedyne miejsce wolne od wielu centymetrów mułu. Przy okazji udaje się wzbudzić co nieco sensacji pośród oczekujących na przeprawę osób w samochodach. Potem jeszcze trzeba wrócić tam gdzie zaparkowałem samochód. Spinam wiosło do burty, zakładam plecak z tym co miałem ze sobą zarzucam kajak na głowę, tak zwany żółwik, i ... idę na przejście dla pieszych. Powiedzmy że dla kierowców był to rodzaj terapii szokowej. ;) 

Na parkingu rozpompowuję "Beskidnicka", wrzucam luźne płachty w samochodu, niestety wewnątrz jest sporo mułu, który ustąpi dopiero pod presją strumienia wody z myjki ciśnieniowej. Zaczynam czuć na ciele presję promieni słonecznych. Mimo iż już wcześniej byłem nieźle opalony, czy to przy kosiarce, czy na rowerze, to jednak teraz przypiekło mnie solidniej. Niby nic. ale nazajutrz czeka mnie rajd z Anią w paśmie Radziejowej... oj będzie bolało...  Trudno, nie pierwszy i da Bóg nie ostatni raz.

Ps. Zdymy na dłoniach od wiosła miałem jeszcze przez tydzień... tak to jest jak się unika fizycznej pracy ;)